Stara baśń. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Stara baśń - Józef Ignacy Kraszewski страница 12

Название: Stara baśń

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ wzbijający się ku górze.

      Jak przepowiedział stary, tak się stało – mały tylko jak rosa deszczyk przekropił, zapachniały po nim brzozy, niebo się jasne zza szarych zaczęło ukazywać obłoków. Cała chmur nawała zbiła się na zachodzie, nad głowami podróżnych wyjaśniło się i blade słońce wyjrzało zza przejrzystych rąbków, jak oblubienica, gdy się z pościeli podnosi. Podróżni jechali w milczeniu. Konie ich same prawie torowały sobie drogę, choć znaku jej żadnego nie było.

      Smerda jadąc drzemał – spali też na koniach, choć ciągle się budząc jego towarzysze, Hengo tylko i Sambor czuwali.

      Jadąc to samym rzeki brzegiem, to się spinając nieco ku górze – łąkami naprzemiany i gąszczami, które konie łamały, liście w pyski chwytając – posuwali się dalej coraz milczący… Tuż na prawo stały lasy ciemne, podszyte, szeroko zwieszając gałęzie. Gdzieniegdzie z tych głębi puszczy, gniły strumień, trawą i mchami obrosły dobywał się szemrząc i ciekł do rzeki wąskim korytem.

      Ćwierć dnia tak już upłynęło, gdy na pagórku ujrzeli kamień wielki, a dokoła niego pomniejsze ustawione jakby na straży. Niektóre z nich już były w ziemię zapadły, na innych mech siwy porastał… Stary, zgarbiony człek, z kijem białym, około kamienia się przechadzał. Było to prastare uroczysko, gdzie niegdyś składano ofiary… Stary około kamienia stanąwszy ręce wyciągnął, coś mruczał i ziele jakieś nań rzucał. Lecz wprędce go z oczów stracili.

      Dalej sypana mogiła wysoka stała u brzegu, cała darnią porosła, u dołu zarzucona zielonymi gałęźmi. Tu każdy, ułamawszy wić po drodze, rzucił ją wymijając, Hengo tylko, choć patrzał ciekawie, wstrzymał się od tej ofiary.

      – Co to za mogiła? – zapytał Sambora.

      – Leszkową się zowie – odparł chłopak. – Tu kneź stary, broniąc wrogowi przejścia rzeki, strzałą rażony zginął. Wojsko się rzuciło, najezdnika rozbiło, a panu swemu po garści rzucając ziemię, mogiłę usypało… Pod mogiłą skarby wielkie być mają, których duchy pilnują. Raz w rok na Kupałę otwiera się mogiła i może wnijść po skarby kto chce, a brać ile mu się podoba; ale musi spieszyć z powrotem, bo gdy kury zapieją, zamyka się mogiła i niejeden już w niej pozostał.

      Samborowi ze smutku na baśń się zebrało, mówił więc, jak jeden chciwy skarbów parobek podkradł się nocą kupałową pod mogiłę, jak w nią wszedł, znalazł gmachy wielkie, cudne izby pełne złota, i jak coraz idąc dalej, nie opatrzył się, aż kury zapiały… I rok go cały nie było… Dopiero gdy się znowu otwarła, wyszedł z niej żyw, ale niemy, gdyż duchy mu usta zamknęły, aby ich tajemnic nie zdradził.

      Dalej kraj było widać ludniejszy nieco, w prawo i lewo po gajach dymiło się w chiżynach110, nad rzeką spotykali gęsto wygasłe ogniska i końskich kopyt ślady… Tu i owdzie leżała kość biała…

      Około południa stanęli w dębinie zielonej, gdzie i pasza dla koni była obfita, i woda blisko – dla wypoczynku. Tu zsiadłszy, wszyscy pokładli się w cieniu, a kto co miał, spożywał. Sambor dobył białego kołacza Jagi, popatrzał nań i schował – głodnym być wolał, niż go stracić… był to kołacz domowy!

      Słońce jak wczoraj dopiekało, najmniejszy prawie powiew wiatru nie ochładzał skwaru. Naokół znowu nic więcej widać nie było, jeno lasy i gęstwiny, łąki i moczary. Gdzieniegdzie w kotlinie leżało jezioro jasne, lśniące jak oko, zdając się przyglądać krajowi, nad nim jak rzęsy sterczały trzciny i jak brwi pasy lasów stały.

      W pół dnia wszystkie nawet ptastwo ucichło, brzęczały tylko koniki i polatywały bąki, milczenie wielkie do snu kołysało. Smerda drzemał, Hengo brwi ściągnąwszy coś rachować się zdawał, gdy Sambor w dali głos ludzki posłyszał.

      Nie widać było nikogo, uszu jednak dolatywało śpiewanie powolne, które się coraz zbliżało. Cichy to był i stłumiony śpiew, drżącym nucony głosem samemu sobie, brzęk jakby poruszanych strun mu towarzyszył. Słów jeszcze nie mogło pochwycić ucho – ale nuta była żałosna, grobowa, smętna.

      Wszyscy ciekawie oczy zwrócili ku brzegowi rzeki, skąd się głos dobywać zdawał.

      Dołem, wybrzeżem piaszczystym, szedł starzec ślepy, mały go chłopak prowadził. Wlókł się z wolna, w ręku trzymał gęślę111, po strunach jej przebiegając ręką drżącą. Smerda, który się przebudził, ujrzawszy go z góry, zawołał:

      – Bywaj tu, stary!

      Ślepiec się zatrzymał, z wolna głowę podniósł i oczy białe, krwawymi obwiedzione powiekami.

      – Bywaj tu stary, chodź, spocznij – powtórzył smerda – placka przełamiemy z tobą i posłuchamy pieśni.

      Śpiewak struny przebiegać zaczął palcami, ale pieśń się przerwała. Stanął, myślał, potem chłopcu dał znak kijem i ku wzgórzu iść zaczęli.

      – Dokąd idziesz, stary? – spytał smerda.

      – Albo wiem? – po świecie… – rzekł oślepły. – Z pieśniami idę od chaty do chaty.

      To mówiąc, miejsce, na którym stał, począł kijem obmacywać i ostrożnie osunął się na ziemię. Gęślę złożywszy na kolanach, dumał. Pomilczawszy nieco, jakby życie jego pieśnią być musiało, jakby mu ona, nie wylewając się z piersi, nabrzmiewała w nich, jakby mu była tchnieniem… bez którego ostać się nie mógł, niezrozumiale, cicho, sam sobie nucić zaczął.

      Milczeli wszyscy. Jeden z pachołków dobył z torby placek i położył go na rękach starego, który powoli do ust zaniósłszy, gryźć począł. Chłopak, który go wodził, poszedł do rzeki garnuszkiem zaczerpnąć wody.

      Sambor siadł przy nim.

      – Stary Słowanie – rzekł – na noc… zajdźcie do Wiszowego dworu… Tam was ugoszczą radzi.

      – Na noc? do Wiszowego dworu? nie moimi nogami – rzekł ślepiec. – Nogi stare i starte. Dybię nimi powoli… jak ślimak się wlokę… A co ujdę kawał drogi, siąść i spocząć każą nogi. A do Wisza, do starego, daleko… daleko…

      – Przecie wy tam zajdziecie – mówił Sambor. – A gdy u wrót staniecie, pozdrówcie ich tam od tego, co dziś ich pożegnał.

      – Wy z Wiszowej zagrody? – spytał stary. – A któż z wami, a wielu… czuję ludzi dokoła? Chociaż oczy nie widzą…

      Wtem smerda wtrącił.

      – Kneziowscy ludzie… Hej! do grodu jedziemy, do stołba. I ten z nami. A wy byliście na grodzie?

      – Dawniej… dawniej! – rzekł stary. – Teraz tam nie ma po co… Tam mieczyki śpiewają i żelazo gra… Pieśni słuchać nie ma czasu.

      Westchnął.

      – A po co kneziowi pieśń? – zawołał smerda. – To babska rzecz.

      – A wojna… wojna – jakby sam do СКАЧАТЬ



<p>110</p>

chiżyna (z ukr.) – chata, chałupa. [przypis edytorski]

<p>111</p>

gęśla a. gęśle – ludowy instrument strunowy, smyczkowy. [przypis edytorski]