Ozimina. Wacław Berent
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ozimina - Wacław Berent страница 8

Название: Ozimina

Автор: Wacław Berent

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ go bardzo delikatnie za łokieć i z cierpką uprzejmością tłumaczył, że nie wystarczy czasu na wysłuchanie kilku, interesujących skądinąd, prelekcji. Rozległ się pomruk aprobaty.

      – W takim razie wycofuję się z moim referatem! – obwieścił wyzywająco rzecz przez innych już postanowioną.

      – Wielmożni panowie – odezwał się z kolei głos ochrypły i, wyłamując z trzaskiem palce zakłopotanych dłoni, wystąpił uwędzony w dymie tytoniowym niezmiernie długi i zaschły pod żółtą skórą jegomość. – Prawdziwie wielmożni panowie! bo fortuna w rzeczach publicznych dobrze użyta całemu narodowi adjuvat32, a jego dobrodziejom chwały i godności przysparza. Gdy głód w Polsce panował, otwierały się królewskie i pańskie śpichrze. Otwórzcie duchowe śpichrze, dobrodzieje nasi! Ten głód ciężką klęską nam grozi, wysiewają się już tylko chwasty i co jałowsze ziarna. Użyczcie książek! Dosypcie grosza! – błagał i trzaskał palcami suchotniczy pan. – Załóżcie śpichrz pod zasiewy nowe: stwórzcie bibliotekę!…

      – A niech wam tak Bóg fortunę podwoi oraz w tym i przyszłym życiu nagrodzi, amen! – zakończył ktoś półgłębkiem i pociągnął suchotniczego pana za rękaw tak silnie, że posadził go z impetem obok siebie. – Jak pan może w ten sposób!

      – Ależ drogi i najmilszy! – Suchotniczy pan pochwycił sąsiada za obie dłonie, kierując w jego stronę impet swego wzburzenia. – Pan, który bywałeś w Paryżu!… Pan, który także nauką się zajmujesz!…

      Gdy nagle zakasłał ciężko i musiał wyjść z pokoju.

      – Proś ty ich, młody panie! – wykasłał w chustkę na pożegnanie. – Proś!

      Jakoż młody pan głaskał czas jakiś swą kozią bródkę, układając w myślach przemowę, wreszcie osadził nerwowo binokle i poprosił o głos:

      – Tradycyjne to wprawdzie kolumny polskiej oświaty: pańska i mieszczańska łaska, a młodzież nasza od wieków nie wychodzi z żebraczej roli żaka z misą na progach cudzych kuchen…

      Kilku starszych i mniej ruchliwych panów zadowoliło się wypuszczeniem gęstych kłębów cygarowego dymu i wzgardliwym okrzykiem: „Ba! ba! ba!” Wszakże z ust bardziej krewkich padały pod nosem i obelżywe słowa.

      – Także owoc pańskiej łaski w czasach demokratycznych! – syknął w kącie starszy głos. – Pan Karski z Wójtówki posyłał „to” do szkół. Ekonomem u pana Karskiego był ojciec oratora.

      Gdy niespodzianie wyskoczył na środek student i opinając szczupłe piersi w mundurek:

      – W imieniu! – obwieszczał – uczącej się młodzieży! – okrzykiwał – protestuję! – roznamiętniał się nerwowo.

      – A idź pan do stu par diabłów! – zniecierpliwił się ostatecznie starczy głos.

      Gospodarz ruchem desperackim obu dłoni głaskał tłusty włos na skroniach. Warcholi i smarkacze zburzyli na samym początku całą powagę zgromadzenia. „To są sympatie żony!” – myślał z goryczą.

      Na domiar od strony salonu przemycał się raz w raz ktoś obcy. Oto wpadł młodzieniec z ostrym wąsikiem, krótkowzrocznymi oczyma oraz nosem człowieka najwidoczniej zawsze krzętnego; wpadł, rozejrzał się, powąchał i w pas się kłaniał.

      – Jestem przyrodnikiem! – mówił z ukłonem – asystentem stacji biologicznej na Białym Morzu. Korzystając z bytności w kraju i tak szczęśliwego trafu narady szanownych panów, przybiegłem umyślnie, by rzucić myśl, projekt, który tylokrotnie zaprzątał na obczyźnie moją ambicję Polaka. Od czasu gdy stopa polska dotknęła lodów podbiegunowych (mam na myśli pana Arctowskiego), projekt naszej ekspedycji w arktyczne regiony stał się marzeniem przyrodnika i patrioty. Okręt ochrzciliśmy czcigodnym imieniem Jana z Kolna, w pamięć tego, który przed Kolumbem dopłynął pono do brzegów Ameryki. Nie wątpię, że znaleźliby się u nas ludzie hojni i nauce w duszy oddani, których fascynować musi myśl, aby sztandar duchowy naszej stolicy zatknąć na biegunie kuli ziemskiej.

      Czerwony wąsal z Ukrainy wypuścił z ust cygaro i otrzepywał impetycznie płonące jeszcze popioły na swoich i cudzych kolanach.

      – Bój się pan Boga!

      – Panowie! panowie? – piszczał cienko i wymachiwał rękami jakiś frasobliwie niespokojny osobnik. – Toż dyskusja się rozprasza! Proszę o głos w sprawie formalnej.

      I zwracając się do korespondenta niemieckiego:

      – Nie mamy wyrobienia parlamentarnego.

      – Allerdings. Ja. Leider.33

      Te twarde, z berlińska odbębnione słowa stropiły zupełnie nieświadomie wielomówny temperament zebrania. Nastała cisza.

      – To-to! – podrzuciła się z basowym pomrukiem otyła osoba o rozlanych szeroko na kanapie brutalnie tłustych udach. – Muzea!… A tam jeszcze: i sztuki piękne!… W porę ktoś skoczył w arktyczne aż regiony. To są, panie, arktyczne regiony na dziś: te wasze muzea i sztuki piękne. I równo mi z tymi sztandarami na biegunach. Śmiech i wstyd! Ot, zrób który ekspedycję na powiat: popatrz, powąchaj! Sprawa krajowa ma być powszechną… Chyba! Nie?… Ot, któryś z sąsiadów już dobrze mówił: „a to drogi! a to szosy! – a to spławy! – a to melioracje! – a to kredyt rolny!”

      Wyliczając to wszystko, trzymał sztywno do góry palec wskazujący, a raczej kusy pierst34 z ciężkim sygnetem herbowym. – Ot, wam dobro publiczne! Jest nad czym głowy suszyć i debaty wszczynać. A tamto? – zamyślił się i, opuszczając powoli wyroczny palec, kończył tonem minorowym: – Dobre, serdeczne słyszano tu mowy gorącej młodzieży. Szanuję młodzież i ja. Ale gdzie męże do rady?

      Podrzuciwszy ciężkie ciało na dłoniach, dał nura w głąb kanapy, wystawiając na salę podeszwy krótkich nóg. W tej pozycji machnął wzgardliwie ręką:

      – Człowiekowi nieraz za swój naród „wstydno”!

      I tłusty pan przytłoczył sobą całą sprawę. Jak pierzyna wielka stłumił sobą gwary. Tylko na podtrzymanie jego autorytetu rozlegały się w ciszy już twarde i pewne siebie, wyzywające wprost chrząkania panów ze wsi. Milczano.

      Gospodarz zwiesił z niesmakiem rybią wargę.

      Gdy wąsal czerwony, siedzący obok tłustego pana, począł opozycyjnie trzeć grzbietem o kanapę. Jego autorytet nababa, mający ostatecznie rozstrzygnąć wszystko, czynił ciszę napiętą. Stary przede wszystkim splunął gromko w kraciastą chustkę, chrząknął, wreszcie jął mówić:

      – Krowy są – zaczął od razu od najniedelikatniejszej aluzji do siebie, spoglądając zarazem i na hrabiego. – I dójek nie brak. Boję się tylko, że nas w dziurawe beczki wydoić pragną: każda tu sprawa głodna, każde cielę przepaściste. Głodnyś – sadowią cię przed misą i mówią: „Weź, bracie, ale jedną tylko krupkę, jedynieńką”. Co ja mówię! – kup sobie krupkę, powiadają, ale jedną, nie śmiej więcej! Myślę, gąb głodnych dziesięć posadź z takim nakazem u misy, każda inną krupkę wybierze: ta moja, pomyśli, najtłuściejsza. Zgody СКАЧАТЬ



<p>32</p>

adjuvat (łac. adiuvo, adiuvere) – pomaga, wspiera. [przypis edytorski]

<p>33</p>

Allerdings. Ja. Leider. (niem.) – oczywiście, tak, niestety. [przypis edytorski]

<p>34</p>

pierst (daw.) – palec (rdzeń zachował się w słowie pierścień, oznaczającym to, co się na palec zakłada). [przypis edytorski]