Ozimina. Wacław Berent
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ozimina - Wacław Berent страница 9

Название: Ozimina

Автор: Wacław Berent

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ oczu z niego nie spuszczali, jakby oczekując dalszego ciągu, więc się stary ofuknął:

      – No, gadaj, który z panów wiesz lepiej!

      Druga krowa, którą wydoić miano, stała tymczasem cierpliwie na uboczu: hrabia o długiej szyi darzył uprzejmym baczeniem każdego, kto tylko przemówił. Gospodarz, cierpki i niezadowolony z obrotu dysputy, prosił tymczasem panów o powrót do gabinetu: tam miał nadzieję ująć rzecz w swoje dłonie; tu naprzykrzała się wciąż muzyka i raz po raz wchodził z salonu ktoś niepożądany.

      Wszakże narada panów rozbijała się już w liczne gawędy grup.

      Profesora zatrzymał suchotniczy pan, który tymczasem powrócił był do grona. Nazwał się Downar, Antoni Downar, podkreślał imię, jako niezmiernie ważne widocznie, i schwyciwszy jego rękę, ściskał mu ją gestem ponurego braterstwa – jak mason. Przed laty kilkunastu miał nawet zaszczyt przesłać mu swoją książkę. „Aha, także uczony!” – tłumaczył sobie profesor to dziwne powitanie.

      Pan Downar westchnął:

      – U nas, panie…

      I splatając kościste palce o martwych, białych paznokciach, rzęził monotonnie o tym, jak to swego czasu sprzedał zaledwie kilka egzemplarzy swej książki, a wydał własnym nakładem. Ma już od lat sześciu gotowe dzieło O czytelnictwie w Anglii. W ostatnich czasach dopiero zajęli się wreszcie wydawnictwem tamci ludzie zacni, mówił, wskazując na wychodzących panów. Gdy dzieło ukaże się na półkach, nie omieszka przesłać je profesorowi.

      Panowie uścisnęli sobie ręce.

      – Głównie brak książek, profesorze! Bo zresztą robimy i my tutaj, co się da. Wydajemy encyklopedie…

      – Jakież to? – przerwał profesor.

      – Niezliczone i nieskończone – wtrącił z ubocza jakiś głos.

      – Niech pan tak nie mówi – prosił łagodnie pan Downar, przeginając z trzaskiem długie palce. – Jest w tym tyle rzetelnej „pracy” w nieprzespanych nocach, po „czynności” biurowej. Niech pan powie o tym, komu należy – pan żyje z dziennikarzami… Właśnie dwaj moi niegdyś uczniowie pragną prosić pana o doradę – zwrócił się tymże żałosnym głosem do profesora.

      „Mikulski” – „Bogdanowicz” – przedstawiło się wraz dwóch młodzieńców. Z bezładnego nieco wstępu dowiedział się profesor przede wszystkim, że młodzi panowie zdążyli już wydeptać bruki i omieszkać poddasza wszystkich stolic. Z nieustannych zaś komentarzy pana Downara i kłótliwych opowieści młodych wyrobił sobie rychło jaki taki obraz ich życia: oto młodzi panowie za swe ubóstwo, lichą schludność odzienia i nieukładność wschodnią lekceważeni wszędzie przez swych „burżuazyjnych” po Europie kolegów, napastowani brutalnie przez obcą policję, wycierali ławy po aulach wszystkich cudzoziemskich i pogardliwie wobec nich obojętnych duchowych „mater35”. Kryjąc się zaś ze swym niedostatkiem po stołecznych gettach wszelkiej biedy, nasiąkali – jak przypuszczał – nie tyle kulturą, ile krzywdą i fermentem nędzarzy całego świata. W obecnej prośbie o doradę szło im o „studia społeczne” dla osłodzenia sobie omierzłej „techniki”, której uczą się dla chleba.

      – Panie! – akompaniował im pan Downar westchnieniem – u nas trzeba być bohaterem, żeby „uprawiać pole nauki” – wołał, nie zapominając w swym wzburzeniu i o obowiązkowej kwiecistości wyrażenia, skoro mowa o nauce.

      – Nauki? – powtórzył profesor mrukliwie, patrząc z ponurą niechęcią na „encyklopedystę” pana Downara za tych dwóch jego adeptów.

      Tłusty szlachcic z Litwy baczył na to wszystko z daleka jednym okiem i uchem, wreszcie rozkiwał głowę, zasapał złośliwie i zanucił niespodzianie na nutę Tysiąc walecznych opuszcza Warszawę:

      – Tysiąc zżydziałych włóczy się po świecie!…

      – Panie! – nastąpił na niego pan Downar, z impetycznym trzaskiem swych poplątanych jakoś palców – panie, tą drogą dochodzi do nas dziś trzy czwarte niezarobkowej wiedzy. Tą drogą dojdzie kiedyś…

      Zakasłał i nie mógł mówić dalej. Hrabiego zagadywała tymczasem zręcznie i zatrzymywała przed obrazami na ścianach osoba duchowna: ksiądz wielkomiejski w wytwornie skrojonej sutannie; w pasie cienki, w uśmiechu słodki jak stara panna.

      – Ach, z tego muzeum zwykłym trybem nic nie będzie – machnął ręką na wychodzących panów. – Ale kiedy mowa o sprawach publicznych, pozwoli sobie hrabia przedstawić kilka ziaren, nie chcę powiedzieć lichych, lecz drobnych, skromnych ziarenek, rzucanych przecie z wiarą w naszą ubożuchną glebę.

      – „Dzwonek Loretański” – odczytywał hrabia grzecznie wetkniętą do rąk gazetkę – „pismo dla sług”.

      A że nie przemawiano do niego, wyczytując wciąż z oczu wrażenie, więc obracał gazetkę w palcach, przewrócił ją do góry nogami. – O, bez wątpienia… – rzekł nieokreślenie i z niezmiernym szacunkiem zwracał księdzu te pobożnie zadrukowane ćwiartki papieru.

      Wówczas ksiądz jął mówić o poniechanym biednym ludzie, o fermentach w nim współczesnych, nieznajdujących przeciwwagi w duchu obywatelskim, który odgraniczył się od maluczkich wyniosłością. A wszak służba i lokajstwo ma u nas tradycję pierwszego związku ludowego (niestety jakobińskiego!) za czasów Sejmu Wielkiego. Obyż teraz było inaczej! A wszak każdemu z nas zależeć musi przede wszystkim na usposobieniu i przychylności tej służby, która go bezpośrednio otacza. Wszakże to pisemko, podtrzymywane jedynie wdowim groszem ludzi najbiedniejszych, będzie musiało upaść dla braku środków. Więc zanim księdzu ręce nie opadną, choć z przykrością, choć przemożeniem się, pomny na niezachwianą cierpliwość błogosławionej pamięci księdza Boduena…

      Skończyło się rychło na tym, że w rękach hrabiego znalazła się książeczka czekowa, a jedna jej kartka przed opuszczonymi oczyma księdza.

      – Tylko – mówił hrabia nieco zakłopotany – prosiłbym – (o dyskrecję – chciał był powiedzieć) – o bezimienność – poprawił się rychło. – Bo właściwie co ja… ze służącymi? – rozmyślał głośno już dla siebie. – To jest nawet trochę rigolo36! Zresztą nie mogę, uważa ksiądz, ze względu na mego Józefa, który jest widocznie innych przekonań, bo przemyca mi nieustannie jakieś odezwy między listami.

      – Hm! Jakież to przekonania i odezwy? – zaniepokoił się surowo ksiądz.

      – O, nie wiem. Zresztą, choć młody, robi najpoprawniej starego sługę i analfabetę. Więc mi to jest obojętne.

      Tak to hrabia, orientując się nieco późno, dolewał sporo żółci do zbyt pochopnego daru. Poczuł to ksiądz i starał się czym prędzej zamknąć sprawę, dziękując za dar tak królewski, który stawia pismo na trwałych i szerokich podstawach. W następnym numerze „Dzwonka” znajdzie się najwdzięczniejsze pokwitowanie…

      A wobec przerażonych oczu hrabiego łagodził czym prędzej:

      – Niby dla uczczenia pamięci… na zlecenie nieboszczki hrabiny matki.

      – Właściwie… СКАЧАТЬ



<p>35</p>

mater – od: Alma Mater (łac., dosł. matka karmicielka); termin ten stanowi uroczystą nazwę nadawaną uniwersytetom i in. szkołom wyższym od czasów średniowiecza. [przypis edytorski]

<p>36</p>

rigolo (fr.) – zabawne; osobliwe. [przypis edytorski]