„Uch! – westchnął w duchu. – Brunatne, rude, rdzawe, żółtawe, oślizgłe, ociekłe, dymne, nadgniłe, błotne, zwiędłe: cała słota miejska! Przed chwilą widziałem dziewczynę, której milczenie mieni się wszystkimi barwami słońca”.
I przysiadłszy się do niej, mówił z jakąś głuchą i bezceremonialną już pasją:
– Wyobraźnia jest dla kobiet niebezpieczniejszym ogniem od zmysłów, zwłaszcza ta wielkomiejska: sztucznie hodowana i już w dziecku boleśnie znużona.
Szare jej źrenice rozbiegły się w niepokoju jak krople rtęci.
– Po co pan to mówi? – wyszeptała zaledwie.
I nagle łzy sypkie i podłużne jak perły poczęły się ścigać z ogromnym pośpiechem po policzkach.
Zagryzł gniewnie usta, które się przegadały, i pochylił się czym prędzej nad nią.
– Panno Olo9, ja dalibóg…
Opuszczała głowę coraz to niżej. Miał wrażenie, że gdyby musnął dłonią te jej płowe włosy, z suchego ich puchu sypnie mu się w palce grad drobnych iskier. Ujął ją za rękę – i oto chłodnym prądem poczęło mu się rozlewać po żyłach poprzednio już zaznane uczucie jakiegoś przygnębienia, fizycznej jakby niechęci do samego siebie, goryczy wewnętrznej, która podejmowała się niby suchą i palącą zgagą, właziła mu w szczęki i zamykała je twardym zaciskiem. „Nerwy! – myślał. – Ta jest wyładowana tą energią czyśćca! A te jej siły wewnętrzne, wymknięte z ślepych konieczności organicznego ładu i z panowania woli, siepią10 się oto bez sprzęgu i wybijają na zewnątrz jakąś potępieńczą władzą bolesnych odgadywań, przeczuć, wróżbnoczucia. Czarownica!”
Oto opadła ta gorączkująca głowa dziecka w chłód splecionych dłoni, chyli się coraz niżej, zwisa coraz to bezsilniej, zginając w pokurcz rozpaczy jej postać drobną. Jemu na ten widok krew uderzyła do głowy, a wraz z nią i ta myśl nagła:
„Ratuj głowę chłodnym upieszczeniem dłoni. Spaląć11 ludzie twym własnym ogniem!”
I nie patrząc już na nią, wyszedł szybko z pokoju.
– Przepraszam – usłyszał słowo rozlewne, szerokoustne, które owiało go jak zasapany oddech. Z tamtej strony drzwi natknął się na pana Tańskiego.
– Proszę! – krzyknął nieomal z pasją, rozchylając przed nim skrzydło drzwi, które był zamknął przed chwilą.
I przemykając się przez tłumy w salonie, wydostał się do gabinetu, gdzie palono. Wraz z dymem tytoniowym wracało opanowanie myśli.
„Uspokój się – mówił do siebie – tam się łatwiej zgodzą, niźli przypuszczasz… Nie ma takiego nieprawdopodobieństwa, które by w podświadomym po mrokach bytowaniu takiej ćmy dojrzeć nie mogło. Cóż łatwiejszego niż takiej bierności narzucić sposób odczuwania. Niewolą sama się zamota. Zażycie takiego stworzenia jest przecie tylko przebolesnym składaniem ofiary z ciała chłodnego za głowę gorącą”.
Ktoś wychodzący nie zamknął za sobą drzwi do przedpokoju. Tam w głębi stała ona w rotundzie12 na ramionach. Złota głowa o migdałowym owalu i ustach dziecka spoczywała na białym futrze podniesionego kołnierza jak na misie ofiarnej, cała w dymach od cygar jak w kadzidłach obrządkowych; tymi kłębami buchnęło ku niej powietrze androceum13 przez uchylone drzwi palarni. Ilu mężczyzn tu było, oczy wszystkie roziskrzyły się ciekawością. „Tak to czyściec w duszy kobiety – pomyślał – magnesem was pociąga i obiecuje gnuśności waszej rozkosze dziwne: spalenia tej ofiary jej własnym ogniem”.
„Przecież to jest chyba somnambula14!” – krzyknęło w nim coś, gdy poczuł na sobie jej wzrok. Wielkie kręgi tych oczu świeciły w tej chwili blaskiem żółtym jak u sowy.
I to przez okna źrenic jakby widne, złowróżbne żagwienie15 się tego mózgu przylgnęło do niego spojrzeniem czarownicy. Tym blaskiem oczu dziwnym w niego zapatrzona, zda się mówić, wróżyć mu uparcie:
„I pan jest taki sam!”
„Co?!” – szarpnął się cały. I doskoczył ku niej mimo woli zza progu palarni.
Podobno panna Ola zasłabła, podobno pan Tański jest tak uprzejmy, że odprowadza ją – podobno do domu. Pono drzwi zatrzasnęły się w tej chwili za nimi.
Stał oto przed tymi drzwiami i powtarzał urągliwie:
„Zaszczytne jest dla mnie przyrównanie do takiej osóbki żeńskiej! Co ta somnambula mogła mieć na myśli: «I pan jest taki jak ja?!» Trawiony zimną gorączką wielkomiejską? Wleczony biernie w tej gorączki rozpustę? Spalony przez innych ogniem własnym?…”
Do przedpokoju wpadł w rozwianym fraku młodzieniec, przez niego tu dziś wprowadzony: muzyk, o którym już tyle mówiono, że pani chciała go widzieć u siebie i popisać się nim przed swoimi gośćmi. Wpadł oto, zawiał połami, przebiegłszy do palarni, wichrzył tam długie włosy i zaglądał ludziom niespokojnie w oczy. Po chwili znów się we drzwiach ukazał.
– Nie widział pan przypadkiem panny Oli?
Że zasłabła i powróciła do domu, odpowiedział w dymie.
– Z kim?… To jest, kto odprowadził? – z przymilającym się uśmiechem poprawiał czym prędzej impet pierwszego pytania. – Nie wie pan? – uprzedzał w arcynaiwny sposób cierpkie ociąganie się z odpowiedzią.
Był tak dalece nieopierzony w doświadczenie, że oszczędził mu w ogóle odezwania się, decydując w pośpiechu za niego:
– Pan nie zauważył!
I oglądał się, aby zagadnąć kogoś ze służby.
Chłopak miał w oczach desperacką bezradność, jak zbłąkany pies.
O framugę drzwi wsparty, mdły tym ustawieniem niedbałym, w stroju frakowym wysmukły i wiotki, jakby rozchwiany w nonszalancji swojej, zwracał ku ludziom swą twarz białą, z uśmiechem warg nigdy nie domkniętych, podgarniał dłonią kruczą czuprynę.
W tym zbiorowisku mijał szybko oczami kobiety surowe, suche na twarzy i rękach, ubrane sztywno i bez gustu – niewiasty o charakterze żadnym w postaci, stroju i obliczu: młode reprezentantki posagów, matki skrofulicznych dzieci, osoby bez płci i wieku; przyschłe w hugonockiej cnocie bogobojne małżonki solidnych mężów.
Lecz oto inne: gładkie ciała wszelkich sfer, małżonki nabywane po wszystkich targach – białogłowy cieliste o miękkim wejrzeniu i pulchnych policzkach, СКАЧАТЬ
9
10
11
12
13
14
15