Kim. Редьярд Киплинг
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kim - Редьярд Киплинг страница 9

Название: Kim

Автор: Редьярд Киплинг

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ gładysza-pandita obszukała go jak najstaranniej od stóp do głowy.

      Mniej więcej o tej samej godzinie Kim posłyszał ciche stąpania w opuszczonej stajni Mahbuba. Koniarz (rzecz dość dziwna!) nie zaryglował był drzwi, wychodząc, a ludzie jego, otrzymawszy całą owcę z łaski pana, święcili uroczyście dzień powrotu do Indii. Gracki młodzieniec z Delhi, uzbrojony pękiem kluczy, które Kwiat Rozkoszy odwiązała nieprzytomnemu od pasa, przetrząsnął każdą z osobna skrzynkę, tobołek, siennik i kulbakę należącą do Mahbuba, jeszcze dokładniej, aniżeli Kwiat i pandit obmacali samego właściciela.

      – A ja sądzę – odezwała się pogardliwie Kwiatuchna w godzinę później, opierając się zgiętym łokciem na chrapiącym cielsku – że on jest po prostu tylko pospolitą świnią, afgańskim koniarzem, co myśleć nie umie o niczym, ino o koniach i kobietach. Zresztą on mógł to już dawno wysłać… jeżeli w ogóle było coś podobnego.

      – Nie… to, co się tyczy pięciu królów, kryje się pewno przy samym jego czarnym sercu! – rzekł pandit. – Czy tam nic nie było?

      Człowiek z Delhi, który wszedł w tej chwili, roześmiał się i poprawił zawój.

      – Szukałem pod podeszwami jego pantofli, tak jak Kwiatuchna przemyszkowała jego odzież. To nie ten człowiek, ale ktoś inny. Przed moim wzrokiem mało co się ukryje.

      – Oni nie mówili, że to ten sam człowiek – rzekł pandit w zamyśleniu. – Powiedzieli mi tylko: zbadaj, czy to on, ponieważ pokrzyżowano nasze zamysły.

      – Ten kraj północny roi się od koniarzy jak stary chałat od wszy. Tam kupczą: Sikandar-chan, Nur Ali beg, Farrukh-szach… wszystko naczelnicy Kafilów – wtrąciła Kwiatuchna.

      – Ci jeszcze tu nie zawitali – rzekł pandit – musisz ich później usidlić.

      – Tfy! – ozwała się Kwiatuchna z głębokim obrzydzeniem, strącając ze swych kolan głowę Mahbuba. – Ale też haruję na te pieniądze! Farrukh-szach to niedźwiedź, Ali beg haraburda, a stary Sikandat-chan… o rety! No wynocha! idę spać. Ten wieprz ani się nie ruszy do białego dzionka.

      Gdy Mahbub się ocucił, Kwiatuchna palnęła mu tęgie kazanie o grzechu pijaństwa. Azjaci ani okiem nie mrugną, gdy im się uda wywieść wroga w pole, atoli gdy Mahbub Ali przepłukał sobie gardło, przyciągnął pasa i zataczając się, wyszedł na świat, wyiskrzony jeszcze od zarannych gwiazd – niewiele brakowało, a byłby się zdradził.

      – Ależ to szczenięcy kawał! – mówił sam do siebie. – Jak gdyby pierwsza lepsza dziewka w Peshawur już nie próbowała tej sztuczki! Ale wykonane było co się zowie! Teraz Bogu tylko wiadomo, ilu tam jeszcze po drodze jest takich, którzy mają polecenia, by zbadać mnie… może nawet nożem. Na tym więc stanęło, że chłopiec musi ruszyć do Umballi… i to koleją… gdyż pismo jest rzeczą naglącą. Ja pobędę sobie tutaj, przywalając się do Kwiatuchny i trąbiąc wino, jak przystało na koniarza afgańskiego.

      Zatrzymał się koło stajni sąsiadującej z jego własną. Ludzie jego spoczywali, ujęci twardym snem – Kim i lama zginęli bez śladu.

      – Wstawaj! – trącił jednego ze śpiących. – Gdzie poszli ci, którzy tu dzisiaj nocowali… ten lama i chłopiec? Czy co nie zginęło?

      – Nie – stęknął parobek. – Stary wariat zerwał się za drugim pianiem koguta, mówiąc, że chce iść do Benares, i a ten brzdąc kajsi30 go wyprowadził.

      – Przekleństwo Allacha na wszystkich niewiernych! – zaklął Mahbub siarczyście i wygramolił się do własnej stajni, mamrocząc coś pod nosem.

      W istocie jednak to Kim zbudził lamę – Kim, który, przytknąwszy oko do dziury od sęka pozostałej w przepierzeniu, dostrzegł człowieka baraszkującego wśród skrzyń. Nie mógł to być zwykły złodziej, jeżeli przewracał listy, rachunki i siodła… ani też jakiś tam włamywacz, skoro nożykiem rozcinał po bokach podeszwy mahbubowych pantofli lub tak zręcznie wypruwał szwy w kulbakach. W pierwszej chwili Kim miał zamiar narobić rejwachu – wydając przeciągły okrzyk: choorchoor (złodziej! złodziej!), który nocą zdoła obudzić cały seraj i rozjaśnić go jak w dzień; lecz po chwili zaczął ostrożniej patrzeć na tę sprawę, a położywszy rękę na amulecie, wysnuł sobie właściwe przypuszczenia.

      – Tu chodzi o rzekomy rodowód tego zmyślonego konia – rzekł sobie – właśnie o to, co mam zanieść do Umballi. Lepiej, żebyśmy ruszyli natychmiast w drogę. Ci, którzy nożami przeszukują tobołki, mogą też z kolei poszperać nożem w brzuchu. Ani chybi, w tym być musi jakaś kobieta. Hej, hej! – szepnął do lekko śpiącego staruszka. – Chybaj! Już czas… czas już iść do Benares.

      Lama wstał posłusznie i obaj jak cienie wyszli z seraju.

      Rozdział II

      Racz się swej pychy wyzbyć (nie lekceważ

      Człeka ni zwierząt), skłoń ucho, ponieważ

      Z duszą całego Wschodu styczność miewasz

      Tu, koło Buddy w Kamakurze.

      Wkroczyli na dworzec kolejowy, co, podobien31 warowni, czernił się w szarzyźnie ustępującej nocy. Elektryka lśniła, migotała nad dziedzińcem towarowym, gdzie skupia się wielki handel zbożowy całej północy.

      – To dzieło czarta! – rzekł lama, wzdrygając się wobec głucho odbrzmiewającej ciemności, wobec połyskiwania szyn między murowanymi pomostami i labiryntu belkowania nad głową. Stanął w olbrzymiej hali kamiennej, brukowanej, zda się, pokotem leżących zwłok… byli to podróżni trzeciej klasy, co nabyli bilety na nocny pociąg i spali w poczekalniach. Dla ludzi wschodnich wszystkie godziny doby są jednakowe i ruch pasażerski tętni w nich zawżdy równomiernie.

      – Oto tutaj zajeżdżają wozy ogniste. Za tym otworem – tu Kim wskazał kasę biletową – stoi człowiek, który da ci papier na przejazd do Umballi.

      – Ależ my jedziemy do Benares – odparł ów przekornie.

      – Wszystko jedno. Więc do Benares. Prędko! Już nadjeżdża!

      – Weź moją sakiewkę!

      Lama, nie tak otrzaskany z koleją, jak się chlubił, zadrżał na całym ciele, gdy na dworzec wpadł z hukiem pociąg odjeżdżający na południe o godzinie 3 minut 25 rano. Śpiący zerwali się do życia, a dworzec napełnił się wrzawą i rwetesem, nawoływaniem sprzedawaczy32 wody i łakoci, krzykami policjantów-krajowców i przeraźliwymi piskami niewiast, co zbierały do kupy koszyki, dziatwę i mężulków.

      – To pociąg… zwykły te-rain33. On tu nie przyjdzie. Zaczekaj.

      Zdumiony niezmierną prostodusznością lamy, który wręczył mu trzosik pełny rupij, Kim poprosił o bilet do Umballi i uiścił należność. Zaspany urzędnik chrząknął i rzucił mu bilet do najbliższego przystanku, odległego tylko o sześć mil.

      – Nie! – ozwał się Kim, odczytując go z wyszczerzonymi СКАЧАТЬ



<p>30</p>

kajsi (gw.) – gdzieś. [przypis edytorski]

<p>31</p>

podobien – dziś: podobny. [przypis edytorski]

<p>32</p>

sprzedawacz – dziś: sprzedawca. [przypis edytorski]

<p>33</p>

te-rain – przekręcone z ang. train: pociąg. [przypis redakcyjny]