Kim. Редьярд Киплинг
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kim - Редьярд Киплинг страница 7

Название: Kim

Автор: Редьярд Киплинг

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ przyzwyczajony był do klasztornego porządku i choć zgodnie z regułą sypiał na ziemi, jednak wolał i w tym przestrzegać przyzwoitości.

      – Dostaniemy klawy nocleg w Seraju Kaszmirskim! – rzekł Kim, śmiejąc się z jego zafrasowania. – Mam tam przyjaciela. Chybaj za mną!

      Skwarne i rojne targowiska świeciły blaskiem oślepiającym, gdy oni przebijali się przez ciżbę, złożoną ze wszystkich ras Górnych Indii; lama szedł po omacku, jak lunatyk. Była to pierwsza jego bytność w wielkim mieście fabrycznym, toteż przepełniony wagon tramwajowy przerażał go ustawicznym zgrzytem hamulców. Raz popychany, to znów ciągnięty za rękę, doszedł wreszcie do wysokich wrót Seraju Kaszmirskiego. Był to duży i odsłonięty plac naprzeciw dworca kolejowego, opasany sklepionymi podcieniami; obozowały tam karawany wielbłądów i koni powracających z Azji środkowej. Przebywali tu ludzie z wszelkich szczepów północnych, pilnując spętanych kucyków i klęczących wielbłądów; ładowali i wyładowywali juki i tłumoki; skrzypiącym żurawiem ciągnęli ze studni wodę na ugotowanie wieczerzy; rzucali sterty siana rżącym i łyskającym ślepiami ogierom; okładali razami warczące psy karawanowe, wypłacali należność poganiaczom wielbłądów, najmowali nową służbę, przeklinali, wrzeszczeli, kłócili się i targowali na zatłoczonym dziedzińcu. Podcienia, do których wiodły po trzy lub cztery murowane schodki, tworzyły przystań bezpieczną dokoła tego burzliwego morza. Większość ich wynajęto przekupniom, tak jak się wynajmuje arkady wiaduktów; przestrzeń między słupami była zamurowana lub podzielona przepierzeniami na izby, których broniły ciężkie, drewniane dźwierze25 i niezgrabne kłódki wyrobu krajowego. Tu i ówdzie zamknięte na głucho dźwierze świadczyły, że właściciel wyjechał, a nieco koszlawe26 – czasem nawet bardzo koszlawe – gryzmoły, wypisane kredą lub farbą, głosiły, dokąd się udał. Na przykład:

      „Lutuf Ulah pojechał do Kurdystanu”.

      A poniżej rubaszny dopisek:

      „O Allachu, który pozwalasz wszom łazić po chałacie Kabula, czemuś pozwolił tej gnidzie, Lutufowi, żyć tak długo?

      Kim, osłaniając lamę w ścisku rozgorączkowanych ludzi i zwierząt, szedł boczkiem wzdłuż krużganków aż do najdalszego zakątka, tuż przy dworcu kolejowym, gdzie przemieszkiwał handlarz koni, Mahbub Ali, ilekroć powrócił z owego tajemniczego kraju za przełęczami północnymi.

      Kim miał już wiele styczności z Mahbubem Ali w ciągu swego krótkiego żywota – zwłaszcza w wieku od dziesięciu do trzynastu lat, a rosły i otyły Afgańczyk o brodzie ubarwionej farbką na szkarłatno (był bowiem już podstarzały i nie chciał, by widziano, że ma siwe włosy), cenił w chłopcu wybornego donosiciela plotek. Czasem polecał Kimowi śledzić człowieka, który nie miał nic wspólnego z końmi, chodzić za nim przez cały dzień boży i donosić o każdym, z kim ów rozmawiał. Wieczorem Kim zdawał szczegółowo sprawę ze wszystkiego, a Mahbub przysłuchiwał się bez słowa, a choćby najmniejszego poruszenia. Kim wiedział, że to pachnie jakąś intrygą, ale jej wartość zasadzała się na tym, by nie pisnąć o tym nikomu prócz Mahbuba, który częstował go pysznymi, podanymi na gorąco, potrawami z jadłodajni u wnijścia do seraju, a raz nawet dał mu aż osiem ann w brzęczącej monecie.

      – Stary jest w domu – rzekł Kim, palnąwszy w nos nadąsanego wielbłąda. – Hej, Mahbubie Ali!

      Zatrzymał się pod mroczną arkadą i szusnął poza plecy oszołomionego lamy.

      Koniarz, rozpuściwszy na sobie ciemny, wzorzysty pas bucharski, wylegiwał się na parze jedwabnych czapraków, pykając gnuśnie z ogromnej srebrnej hookah27. Posłyszawszy wołanie, nieznacznie tylko odwrócił głowę, a widząc jeno wysoką, milczącą postać, zachichotał w głębi piersi:

      – Allach! Lama! Czerwony lama! Z Lahory daleko do przełęczy górskich. Cóż ty tu porabiasz?

      Lama odruchowo podniósł miskę żebracką.

      – Klątwa boża na wszystkich niewiernych! – ozwał się Mahbub. – Nie dam nic wszawemu Tybetańczykowi, ale poproś moich Baltisów, tam poza wielbłądami. Oni ocenią twoje błogosławieństwa. Hej, koniuchy! Jest tu wasz krajan! Dowiedzcie się, czy nie głodny!

      Wygolony, przygarbiony Baltis, który przybył z końmi, a był niejako niższego stopnia buddystą, jął nadskakiwać duchownemu i grubymi krtaniowymi dźwiękami zaprosił świątobliwego do ogniska koniuchów.

      – Idź! – rzekł Kim, trącając go z lekka; lama oddalił się, pozostawiając Kima u węgła podcieni.

      – Wynocha! – ozwał się Ali Mahbub, zabierając się znów do hookah. – Idźże na cztery wiatry, mały Hindusie! Przekleństwo boże na wszystkich niewiernych! O jałmużnę proś tych z mojej drużyny, którzy wyznają twoją wiarę!

      – Maharadżo! – zaskomlał Kim, używając hinduskiego sposobu tytułowania i wielce ubawiony tą sytuacją – ojciec mi umarł… matka mi umarła… w żołądku mam pustkę…

      – Proś moich ludzi, którzy pilnują tabunu, powiedziałem ci już! Wśród mojej czeladzi musi być kilku Hindusów.

      – Ach, Mahbubie Ali, czyż ja jestem Hindusem? – rzekł Kim po angielsku.

      Koniarz nie okazał po sobie zdziwienia, lecz spojrzał spod krzaczastych brwi.

      – Mały Przyjacielu całego świata – przemówił – co to ma znaczyć?

      – Nic. Jestem obecnie żakiem tego świętego człowieka i razem udajemy się w pielgrzymkę… do Benares, jak powiada. On ma ćwieka w głowie, a mnie już się znudziło w mieście Lahorze. Pragnę innej wody i innego powietrza.

      – Lecz dla kogo pracujesz? Po coś przybył do mnie? – w głosie jego opryskliwym można było wyczuć podejrzenie.

      – A do kogóż miałem przyjść? Nie mam pieniędzy. Niedobrze to podróżować bez grosza przy duszy. Ty sprzedasz oficerom wiele koni. Cacane konisie udało ci się nabyć!… jużem się im przyjrzał. Daj mi rupię, Mahbubie Ali, a gdy dochrapię się majątku, wystawię ci rewers i zapłacę.

      – Hm! – rzekł Mahbub Ali, wpadłszy na nową myśl. – Nigdy mnie dotąd nie okłamałeś. Zawołaj tego lamę… i ukryj się w ciemności.

      – O, nasze opowiadania będą zupełnie zgodne! – rzekł Kim, śmiejąc się.

      – Idziemy do Benares – mówił lama, skoro zrozumiał treść pytań Mahbuba Alego. – Chłopiec i ja. Ja chcę szukać jednej rzeki…

      – Niechta… ale chłopiec?

      – Jest moim uczniem. Był mi, jak sądzę, zesłany z niebios, by zaprowadzić mnie do tej rzeki. Siedziałem pod armatą, gdy on nagle się zjawił. Oto, co zdarzyło się szczęśliwcowi, któremu dano mieć przewodnika. Ale przypominam sobie… on mówił, że jest z tego świata… jest Hindusem…

      – A jak się nazywa?

      – Nie pytałem go o to. Czy nie jest moim uczniem?

      – A jego kraj… rasa… gmina? СКАЧАТЬ



<p>25</p>

dźwierze (daw.) – drzwi. [przypis edytorski]

<p>26</p>

koszlawy – dziś: koślawy; krzywy, niezgrabny. [przypis edytorski]

<p>27</p>

hookah – długa fajka z chłodnicą. [przypis redakcyjny]