Название: Pan Światła
Автор: Roger Zelazny
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежная классика
isbn: 9788381169301
isbn:
Tak dopił wino.
— Ale co w tej rozgrywce postawił Sam?
Jama westchnął.
— Całą moją pracę, wszystkie nasze wysiłki z ostatniego półwiecza.
— Chcesz powiedzieć: swoje ciało?
Jama przytaknął.
— Ludzkie ciało to najwyższa wygrana, jaką można zaoferować demonowi.
— Dlaczego Sam miałby zaryzykować coś takiego?
Jama patrzył na Taka niewidzącym wzrokiem.
— To chyba był jedyny sposób, by przywołać chęć życia, by na nowo związać się ze swą misją: musiał znaleźć się w niebezpieczeństwie, z każdym rzutem kości narażając swoje istnienie.
Tak nalał sobie jeszcze wina i wypił jednym haustem.
— To jest dla mnie niepoznawalne — oświadczył.
Jama pokręcił głową.
— Tylko nieznane — zapewnił. — Sam nie jest do końca świętym ani też głupcem… Ale prawie — uznał po chwili.
Tej nocy spryskał repelentem demonów cały klasztor.
Następnego ranka przybył do klasztoru niewysoki człowiek i usiadł przy frontowym wejściu. U swych stóp postawił żebraczą miseczkę. Nosił jednoczęściową szatę z szorstkiej, brązowej tkaniny, sięgającą mu do kostek. Czarna opaska zakrywała lewe oko. Resztki włosów na głowie były ciemne i bardzo długie. Ostry nos, cofnięty podbródek, wysoko osadzone i płaskie uszy nadawały jego twarzy podobieństwo do lisa. Skórę miał ogorzałą i ściągniętą. Jedyne zielone oko zdawało się w ogóle nie mrugać.
Siedział tak może ze dwadzieścia minut, nim zauważył go któryś z mnichów Sama i wspomniał o tym jednemu z czarno odzianych członków zakonu Ratri. Ten mnich z kolei odszukał kapłana i przekazał mu wiadomość. Kapłan, pragnąc zrobić wrażenie na bogini cnotami jej wyznawców, kazał sprowadzić żebraka, nakarmić, ofiarować mu nowe szaty i celę, w której mógłby sypiać przez czas, jaki zechciałby pozostać w klasztorze.
Żebrak z grzecznością bramina podziękował za poczęstunek, jednak odmówił spożycia czegokolwiek poza chlebem i owocami. Przyjął także ciemny habit zakonu Ratri, odrzucając swój brudny łachman. Potem obejrzał celę i czystą matę do spania, jaką mu przygotowano.
— Dzięki ci, szlachetny kapłanie — powiedział głosem głębokim, dźwięcznym i zadziwiająco mocnym jak na kogoś takiego. — Dziękuję i modlę się, by twoja bogini uśmiechnęła się do ciebie za dobroć i miłosierdzie, jakie okazujesz w jej imieniu.
Słysząc to, kapłan sam się uśmiechnął; wciąż miał nadzieję, że może Ratri przejdzie akurat korytarzem, by dostrzec tę dobroć i miłosierdzie okazywane w jej imieniu. Niestety, nie pojawiła się. Niewielu z zakonu miało okazję ją widzieć, nawet tej nocy, kiedy przybrała swe moce i chodziła pomiędzy nimi. Gdyż tylko ci w szafranowych szatach byli obecni przy przebudzeniu Sama i znali jego tożsamość. Ratri zwykle spacerowała po klasztorze, gdy jej wyznawcy byli pogrążeni w modlitwach albo kiedy już udali się na wieczorny spoczynek. Sypiała na ogół w dzień; kiedy pojawiała się w zasięgu ich wzroku, była szczelnie owinięta płaszczem. Swoje polecenia i życzenia przekazywała bezpośrednio Gandhiji, przywódcy zakonu, który miał dziewięćdziesiąt trzy lata w tym cyklu i był na wpół ślepy.
W rezultacie zarówno jej mnisi, jak i ci w szafranowych szatach zastanawiali się nad jej wyglądem i szukali uznania w jej oczach. Mówiono, że jej błogosławieństwo zapewnia reinkarnację jako bramin. Tylko Gandhiji się tym nie przejmował, wybrał bowiem drogę prawdziwej śmierci.
Ponieważ nie pojawiła się w korytarzu, kiedy tam stali, kapłan przedłużał rozmowę.
— Jestem Balarma — oznajmił. — Czy wolno mi spytać o twe imię, szlachetny panie, i o cel twej drogi?
— Nazywam się Aram — odparł żebrak. — Przyjąłem dziesięcioletnie śluby ubóstwa i siedmioletnie milczenia. Na szczęście owe siedem lat już minęło, mogę więc mówić, by dziękować moim dobroczyńcom i odpowiadać na ich pytania. Zmierzam w stronę gór, by tam znaleźć sobie jaskinię, modlić się w niej i medytować. Mogę też przyjąć waszą gościnność na kilka dni, zanim wyruszę w dalszą drogę.
— Doprawdy — rzekł Balarma. — Winniśmy być zaszczyceni, że święty mąż pobłogosławił swoją obecnością nasz klasztor. Witaj więc. Jeśli życzysz sobie czegokolwiek, co mogłoby pomóc ci na twej ścieżce, a my będziemy w stanie to zapewnić, powiedz nam tylko.
Aram przeszył go spojrzeniem nieruchomego zielonego oka.
— Mnich, który pierwszy mnie zauważył — powiedział — nie nosił szat waszego zakonu. — Dotknął ciemnego habitu. — Zamiast tego, jak mi się zdawało, moje słabe oko dostrzegło inną barwę.
— Istotnie — przyznał Balarma. — Schronili się u nas bowiem wyznawcy Buddy, by odpocząć w swej wędrówce.
— To naprawdę ciekawe. Chciałbym z nimi porozmawiać i dowiedzieć się czegoś więcej o ich Drodze.
— Powinieneś mieć dość okazji, jeśli zechcesz pozostać u nas przez jakiś czas.
— Tak więc uczynię. Jak długo tu będą?
— Tego nie wiem.
Aram skinął głową.
— Kiedy mogę z nimi porozmawiać?
— Tego wieczoru na godzinę wszyscy mnisi gromadzą się w jednym miejscu i mogą mówić swobodnie, oprócz tych, którzy przyjęli śluby milczenia.
— A zatem pozostały czas spędzę na modlitwie — oświadczył Aram. — Dziękuję.
Obaj skłonili się lekko i Aram wszedł do swojej celi.
* * *
Wieczorem Aram wziął udział w spotkaniu mnichów. Ci z obu zakonów siedzieli razem i zajmowali się rozmową. Sam się nie pojawił, Tak również; Jama nie przychodził nigdy.
Aram zasiadł przy długim stole w refektarzu, naprzeciwko kilku buddyjskich mnichów. Przez dłuższy czas rozmawiał z nimi, dyskutując o doktrynie i praktyce, o kaście i credo, pogodzie i sprawach codziennych.
— Wydaje się dziwne — oświadczył po chwili — że mnisi z waszego zakonu przybyli nagle tak daleko na południe i zachód.
— Jesteśmy zakonem wędrownym — odparł mnich, do którego się zwracał. — Podążamy za wiatrem. Podążamy za głosem naszych serc.
— Do krainy czerwonej СКАЧАТЬ