Pan Światła. Roger Zelazny
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Światła - Roger Zelazny страница 3

Название: Pan Światła

Автор: Roger Zelazny

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn: 9788381169301

isbn:

СКАЧАТЬ A czemuż by nie? Kiedy nie ma prawdziwej nadziei, musimy wykuć własną. Nawet gdy moneta jest fałszywa, wciąż można nią płacić.

      — Fałszywa? Nie wierzysz, że był Buddą?

      Zaśmiała się krótko.

      — Sam był największym szarlatanem w pamięci bogów i ludzi. Był także najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim zmierzyli się Trimurti. Nie rób takiej miny, Archiwisto, jakby zaszokowały cię moje słowa. Przecież wiesz, że osnowę swojej doktryny, ścieżkę i osiągnięcie, całą powłokę, wykradł z zakazanych prehistorycznych źródeł. To była broń, nic więcej. Największą jego siłę stanowiła nieszczerość. Gdybyśmy znów mieli go przy sobie…

      — Świętym był czy szarlatanem, pani, ale powrócił.

      — Nie żartuj sobie ze mnie, Taku.

      — Bogini ma i pani, właśnie opuściłem pana Jamę, gdy wyłączał swoją machinę modlitewną. Na jego czole widniała zmarszczka tryumfu.

      — Taka próba, przy tak minimalnych szansach… Pan Agni mówił kiedyś, że nie sposób tego dokonać.

      Tak wstał.

      — Bogini Ratri — rzekł. — Któż spośród bogów czy ludzi, czy kogokolwiek pomiędzy nimi, wie o takich sprawach więcej od Jamy?

      — Nie znam odpowiedzi na to pytanie, Taku, ponieważ ona nie istnieje. Ale jak możesz twierdzić z taką pewnością, że pochwycił w sieć naszą rybę?

      — Ponieważ jest Jamą.

      — Podaj mi więc ramię, Taku. Poprowadź mnie, jak to kiedyś uczyniłeś. Spójrzmy na śpiącego Bodhisattwę.

      * * *

      Grotę wypełniało światło padające nie z pochodni, ale z generatorów Jamy. Ustawione na platformie łoże było z trzech stron osłonięte parawanami. Większą część maszynerii także zamaskowano parawanami i kotarami. Mnisi w szafranowych szatach poruszali się bezszelestnie po wielkiej komorze. Jama, mistrz sztuk, stał przy łożu.

      Kiedy się zbliżyli, kilku zdyscyplinowanych, niewzruszonych dotąd mnichów wydało krótkie okrzyki. Tak obejrzał się na kobietę, którą prowadził, i odstąpił o krok. Oddech uwiązł mu w gardle.

      Nie była już pulchną, niską matroną, z którą rozmawiał. Znowu stał u boku Nocy nieśmiertelnej, o której napisano: „Bogini, strojna klejnotami, napełnia przestrzeń, nieśmiertelna, zalewa góry i doliny, poświatą gwiazd ciemności razi”.

      Spoglądał tylko przez chwilę, po czym osłonił oczy. Wciąż miała na sobie ślady swego dalekiego Aspektu.

      — Bogini… — zaczął.

      — Podejdźmy do śpiącego — nakazała. — Budzi się.

      Zbliżyli się do łoża.

      Potem — by kiedyś przedstawiano je na freskach u krańców niezliczonych korytarzy, rzeźbiono na murach świątyń i malowano na sklepieniach licznych pałaców — nastąpiło przebudzenie tego, który znany był pod wieloma imionami — jako Mahasamatman, Kalkin, Mandżusri, Siddhartha, Tathagata, Poskromiciel, Maitreja, Oświecony, Budda i Sam. Po jego lewej stronie stała bogini Nocy, po prawej stanął Śmierć. Tak, małpa, przykucnął u stóp łoża jako wieczny komentarz do współistnienia pierwiastka tego, co zwierzęce, z tym, co boskie.

      Nosił zwyczajne, smagłe ciało średniego wzrostu i wieku. Rysy miał regularne i dość pospolite; kiedy otworzył oczy, były ciemne.

      — Bądź pozdrowiony, Panie Światła!

      To Ratri wymówiła te słowa.

      Oczy leżącego zamrugały. Wzrok pozostał zamglony. W komorze nic się nie poruszało.

      — Witaj, Mahasamatmanie… Buddo! — rzekł Jama.

      Oczy patrzyły przed siebie, niewidzące.

      — Cześć, Sam — powiedział Tak.

      Czoło zmarszczyło się lekko, oczy spojrzały w bok, na Taka, potem przesunęły się ku pozostałym.

      — Gdzie…? — zapytał szeptem przybysz.

      — W moim klasztorze — odparła Ratri.

      Obojętnie patrzył na jej piękno.

      A potem zamknął oczy i zacisnął powieki. Grymas bólu zmienił jego usta w łuk, a zęby w strzały.

      — Czy w istocie jesteś tym, którego imionami cię powitaliśmy? — spytał Jama.

      Nie odpowiedział.

      — Czy jesteś tym, który powstrzymał armię Nieba na brzegach Vedry?

      Wargi się rozluźniły.

      — Czy jesteś tym, który kochał boginię Śmierci?

      Oczy zamigotały. Po wargach przemknął lekki uśmiech.

      — To on — stwierdził Jama. I dodał: — Kim jesteś, człowieku?

      — Ja? Jestem niczym — odparł leżący. — Może liściem pochwyconym w wirze. Piórkiem na wietrze…

      — To niedobrze. Gdyż dość jest w świecie liści i piór, żebym nie musiał tak długą pracą powiększać ich liczby. Chciałem człowieka. Takiego, który zdoła podjąć wojnę przerwaną jego nieobecnością. Człowieka o wielkiej mocy, który za jej sprawą przeciwstawi się woli bogów. Myślałem, że może ty nim jesteś.

      — Jestem… — Znów spojrzał z ukosa. — Sam. Jestem Samem. Kiedyś… dawno temu… rzeczywiście walczyłem, prawda? Wiele razy…

      — Byłeś Wielkodusznym Samem, Buddą. Pamiętasz?

      — Może byłem…

      W jego oczach z wolna rozpalał się płomień.

      — Tak — powiedział wreszcie. — Tak, byłem. Najpokorniejszym z dumnych, najdumniejszym z pokornych. Walczyłem. Przez jakiś czas nauczałem Drogi. Walczyłem znowu, znowu nauczałem, próbowałem polityki, magii, trucizny… Wydałem bitwę tak straszną, że samo słonce odwróciło twarz od rzezi: z ludźmi i bogami, ze zwierzętami i demonami, z duchami ziemi i powietrza, ognia i wody, jazczurami i końmi, mieczami i rydwanami…

      — I przegrałeś — dokończył Jama.

      — Tak, rzeczywiście. Ale daliśmy im niezły pokaz, co? Ty, boże Śmierci, powoziłeś moim rydwanem. Wszystko teraz do mnie wraca. Schwytali nas, a Władcy Karmy mieli być naszymi sędziami. Wymknąłeś się im przez wolę śmierci Drogą Czarnego Koła. Ja nie zdołałem.

      — To prawda. Twoja przeszłość odkryła się przed nimi. СКАЧАТЬ