Pan Światła. Roger Zelazny
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Światła - Roger Zelazny страница 6

Название: Pan Światła

Автор: Roger Zelazny

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn: 9788381169301

isbn:

СКАЧАТЬ skinęła głową.

      — Dobrze.

      — Słyszałem — rzekł Jama — że bogowie nadal odwiedzają czasem co bardziej znane Pałace Kamy w całym kraju, na ogół w przebraniu, ale niekiedy w boskiej postaci. Czy to prawda?

      — Tak. Ledwie rok temu w Khaipurze zjawił się pan Indra. Jakieś trzy lata temu wizytę złożył fałszywy Kryszna. Z całego niebiańskiego towarzystwa, Kryszna Nieznużony budzi największą konsternację wśród personelu. Został przez miesiąc pełen szaleństw, które skutkowały znaczną liczbą połamanych mebli i usługami licznych lekarzy. Prawie opróżnił piwniczkę i spiżarnię. Pewnej nocy zagrał jednak na swej fletni, której dźwięk zapewniłby dawnemu Krysznie wybaczenie niemal wszystkiego. Ale to nie prawdziwą magię usłyszeliśmy tej nocy, albowiem jest tylko jeden prawdziwy Kryszna: ogorzały, zarośnięty, o oczach czerwonych i płomiennych. Tamten tańczył po stołach, powodując wiele zamieszania, ale jego akompaniament muzyczny był niewystarczający.

      — Zapłacił za zniszczenia czym innym niż tylko pieśnią?

      Zaśmiała się.

      — Dajże spokój, Jamo. Niech nie będzie między nami retorycznych pytań.

      Prychnął dymem.

      — Surja, słońce, zaraz zostanie otoczony — zauważyła Ratri, spoglądając w dal i w górę. — A Indra zabija smoka. Lada chwila nadejdą deszcze.

      Fala szarości przykryła klasztor. Wiatr dmuchnął mocniej i na murach budowli zaczął się taniec wód. Jak zasłona z paciorków, deszcz przesłonił otwarty kraniec ganku, w którego stronę patrzyli.

      Jama nalał jeszcze herbaty. Ratri zjadła kolejne ciasteczko.

      Tak sunął przez las. Obserwując ścieżkę w dole, przeskakiwał z drzewa na drzewo, z konaru na konar. Futro miał wilgotne, gdyż potrącane liście strząsały na niego strużki wody. Chmury wzbierały za jego plecami, ale poranne słońce wciąż świeciło na wschodnim niebie, a las był rojem kolorów w czerwonozłotym blasku.

      Wokół niego, pośród gąszczy gałęzi, lian, liści i traw wyrastających jak mur po obu stronach ścieżki, ptaki wyśpiewywały swoją muzykę, owady brzęczały, czasami rozlegał się warkot czy szczeknięcie. Wiatr szeleścił liśćmi. W dole ścieżka skręcała ostro i dochodziła do polany. Tak zeskoczył na ziemię i szedł dalej. Po drugiej stronie znowu wspiął się na drzewo. Teraz, jak zauważył, ścieżka biegła równolegle do gór, a nawet skręcała lekko w ich stronę. W oddali zahuczał grom i po chwili dmuchnął chłodny wiatr. Tak przeskakiwał z gałęzi na gałąź, rozrywając mokre pajęczyny, a wystraszone ptaki wzlatywały w górę jak rozkrzyczane obłoki jaskrawych piór. Ścieżka wciąż zawracała ku górom. Od czasu do czasu napotykała ubite, żółte szlaki, rozwidlała się, krzyżowała, oddalała. Wtedy Tak schodził na ziemię i dokładnie badał ślady na jej powierzchni. Sam skręcił tutaj; Sam przystanął nad tym jeziorkiem, by się napić — tutaj, gdzie pomarańczowe grzyby rosły wyżej od wysokiego mężczyzny, tak rozłożyste, że mogłyby osłonić przed deszczem kilku ludzi. Tutaj Sam wybrał to odgałęzienie; tu się zatrzymał, by poprawić pasek sandała; w tym miejscu oparł się o drzewo, które zdradzało oznaki zamieszkiwania driady…

      Tak podążał naprzód, około pół godziny marszu za swym celem, jak to oceniał — a zatem dając mu dość czasu, by dotarł tam, dokąd zmierzał, i oddał się czynnościom, które budziły w nim taki entuzjazm. Aureola dalekich błyskawic wyrosła nad górami, ku którym teraz zmierzał. Znowu zahuczał grom. Ścieżka kierowała się ku zboczom, gdzie drzewa rosły mniej gęsto, więc Tak biegł na czworakach wśród wysokich traw. Szlak wznosił się stopniowo, a odsłonięte skały coraz wyżej sterczały z ziemi. A jednak Sam przeszedł tą drogą, więc Tak podążał za nim.

      Wznoszący się nad jego głową Most Bogów o barwie kwietnego pyłku zniknął, gdy ciemne chmury przetaczały się uparcie na wschód. Zajaśniała błyskawica i tym razem grom zagrzmiał niemal natychmiast. Na otwartej przestrzeni wiatr uderzył mocniej, pochylając trawy; zdawało się, że temperatura spada jak kamień.

      Tak poczuł pierwsze krople deszczu i skoczył pod osłonę jednej z formacji skalnych — wyglądała jak wąski, lekko pochylony żywopłot. Biegł wzdłuż jego podstawy, gdy zostały uwolnione wody, a kolor spłynął ze świata wraz z ostatnią odrobiną błękitu na niebie.

      Morze burzliwego światła pojawiło się w górze i trzykrotnie chlusnęło pędzącymi w szaleńczym crescendo strumieniami; rozlały się na kamiennym kle, czarnym i wygiętym pod wiatr, jakieś ćwierć mili w górę zbocza.

      Kiedy Tak odzyskał ostrość widzenia, zobaczył coś, czego nie zrozumiał. Zdawało się, że każdy piorun, który uderzył, porzucił część siebie, kołyszącą się w szarym powietrzu i pulsującą ogniem, mimo wilgoci opadającej bezustannie na ziemię.

      Wtedy usłyszał śmiech — a może był to tylko pogłos, jaki pozostał mu w uszach po niedawnym gromie?

      Nie, to był śmiech — potężny, nieludzki!

      Po chwili rozległo się wycie wściekłości. A potem znowu błyski i znowu grzmot.

      Obok skalnego kła zakołysał się kolejny ognisty wir.

      Tak leżał nieruchomo przez jakieś pięć minut. A potem zaczęło się od nowa: wycie, a po nim trzy jasne błyski i grzmot.

      Teraz było już siedem kolumn ognia.

      Czy ośmieli się podejść, ominąć te zjawiska, spojrzeć na szczyt skalnego kła z przeciwnej strony?

      A jeśli to zrobi i jeśli — jak przeczuwał — Sam miał z tym jakiś związek, co poradzi, skoro nawet Oświecony nie potrafi zapanować nad sytuacją?

      Nie znalazł odpowiedzi, ale zdał sobie sprawę, że posuwa się do przodu, zgięty nisko w mokrej trawie, mocno pochylanej wiatrem w lewą stronę.

      Był w połowie drogi do celu, kiedy wszystko się powtórzyło i teraz aż dziesięć tych obiektów strzelało w niebo, czerwonych, złotych i żółtych; odchylały się i powracały, odchylały i powracały, jak gdyby ich podstawy umocowane były do ziemi.

      Skulił się, mokry i drżący; ocenił swą odwagę i przekonał się, jak bardzo jest mała. Ale mimo to szedł dalej, aż zrównał się z tajemniczym miejscem, a potem je minął.

      Za skałą się wyprostował; stał teraz między głazami. Wdzięczny za tę osłonę, chroniącą także przed obserwacją z dołu, posuwał się ostrożnie dalej, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od skalnego kła.

      Widział teraz, że jest on częściowo pusty — u podstawy dostrzegł suchą, płytką grotę, a w niej dwie klęczące postacie. Świątobliwi mężowie pogrążeni w modlitwie? — zastanawiał się.

      A potem znów to się stało. Na kamienie runęły najbardziej przerażające błyski, jakie w życiu oglądał — niejeden raz i nie przez chwilę tylko. Było tak, jakby bestia z płomiennym językiem lizała uparcie skałę, warcząc przy tym głośno, przez czwartą część minuty.

      Kiedy СКАЧАТЬ