Pan Światła. Roger Zelazny
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Światła - Roger Zelazny страница 12

Название: Pan Światła

Автор: Roger Zelazny

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn: 9788381169301

isbn:

СКАЧАТЬ O tym mędrcy nie mówią. Ta prawda jest tak prosta, że z pewnością musieli ją przeoczyć. Z tego powodu estetyka sytuacji nakazuje mi zwrócić na nią waszą uwagę. Bezimiennie nie może nie nakazać walki przeciwko tym, którzy śnią brzydotę, czy będą ludźmi, czy bogami. Taka walka także niesie cierpienie, więc dzięki niej brzemię karmiczne zostanie pomniejszone, tak jak byłoby pomniejszone przez znoszenie brzydoty. Jednak takie cierpienie prowadzi do wyższego celu w świetle wartości wiecznych, o których mędrcy tak często przypominają. Powiadam wam więc, że estetyka tego, co oglądaliście dzisiejszego wieczoru, należała do wyższego porządku. Możecie mnie zapytać: „Skąd mam wiedzieć, co jest piękne, a co brzydkie, i jak mam działać na podstawie tej wiedzy?”. Powiem wam: na to pytanie musicie sami sobie odpowiedzieć. Aby to uczynić, zapomnijcie, co mówiłem, gdyż nie powiedziałem niczego. Pomyślcie teraz o Bezimiennym.

      Uniósł prawą rękę i skłonił głowę.

      Jama wstał, za nim Ratri; Tak pojawił się na stole.

      Cała czwórka wyszła razem, wiedząc, że na pewien czas maszynerie karmy zostały pokonane.

      * * *

      Wędrowali przez oślepiającą jasność poranka pod Mostem Bogów. Wielkie liście, wciąż wilgotne po nocnym deszczu, lśniły po obu stronach traktu. Czubki drzew i szczyty dalekich gór falowały poza wznoszącymi się oparami. Niebo było bezchmurne. Delikatne powiewy wiatru wciąż nosiły ślady nocnego chłodu. Cykanie, brzęczenie i ćwierkanie dżungli towarzyszyło mnichom podczas marszu. Klasztor, który niedawno opuścili, był tylko częściowo widoczny ponad koronami drzew. Wysoko nad nim smużka dymu znaczyła niebo.

      Słudzy Ratri nieśli jej lektykę, otoczeni grupą mnichów, służących i wojowników z jej niewielkiego oddziału. Sam i Jama szli bliżej czoła pochodu. Nad nimi w ciszy podążał Tak, przeskakując niewidoczny pomiędzy gałęziami i liśćmi.

      — Stos ciągle się pali — zauważył Jama.

      — Tak.

      — Płonie ciało wędrowca, który doznał ataku serca, kiedy zatrzymał się wśród nich na odpoczynek.

      — To prawda.

      — Jak na tak krótkie przygotowanie, wygłosiłeś porywające kazanie.

      — Dzięki.

      — Naprawdę wierzysz w to, co mówiłeś?

      Sam wybuchnął śmiechem.

      — Jeśli chodzi o moje własne słowa, jestem bardzo łatwowierny. Wierzę we wszystko, co mówię, choć wiem, że jestem kłamcą.

      Jama parsknął.

      — Kij Trimurti wciąż spada na karki ludzi. Nirriti porusza się w swym mrocznym legowisku; nęka szlaki morskie na południu. Chcesz następne życie poświęcić na metafizyczne medytacje, szukanie nowych usprawiedliwień dla przeciwstawienia się wrogom? Wczorajsze kazanie brzmiało tak, jakbyś znów powrócił do rozważań „dlaczego” zamiast „jak”.

      — Nie. Chciałem wypróbować na słuchaczach nową metodę. Trudno jest wzniecić bunt wśród tych, dla których wszystkie rzeczy są dobre. W ich umysłach nie ma miejsca na zło, choć przecież doznają go bezustannie. Niewolnik w izbie tortur, który wie, że jeśli będzie cierpiał w pokorze, znów się odrodzi… może jako tłusty kupiec… przyjmuje postawę inną niż człowiek, który ma tylko jedno życie. Tamten może znieść wszystko, wiedząc, że choć dziś wielki jest jego ból, jego przyszła rozkosz będzie tym większa. Jeśli ktoś taki nie zechce uwierzyć w dobro i zło, to może piękno i brzydota posłużą mu równie skutecznie. Tylko nazwy uległy zmianie.

      — A więc taka jest nowa, oficjalna linia partii? — upewnił się Jama.

      — Właśnie taka — potwierdził Sam.

      Jama wsunął dłoń w niewidoczne rozcięcie szaty i wydobył sztylet, który uniósł w geście salutu.

      — Za piękno — rzekł. — Precz z brzydotą.

      Fala ciszy przelała się przez dżunglę. Zamilkły wszelkie odgłosy życia wokół nich.

      Jama podniósł rękę, drugą wsuwając sztylet do ukrytej pochwy.

      — Stać! — krzyknął.

      Przechylił głowę w prawo i spojrzał w niebo, mrużąc oczy od słońca.

      — Ze ścieżki! W krzaki! — zawołał.

      Poruszyli się. Szafranowe szaty zamigotały po obu stronach szlaku. Lektyka Ratri została wniesiona pod drzewo, a bogini stanęła obok Jamy.

      — Co się stało? — spytała.

      — Słuchaj!

      Wtedy nadleciał, mknąc po niebie na fali dźwięku. Błysnął ponad górami i przefrunął nad klasztorem, rozwiewając dym. Eksplozje huku głosiły jego nadejście, a powietrze jęczało, kiedy wycinał sobie drogę poprzez wiatr i światło.

      Był egipskim krzyżem o wielkiej pętli; za nim ciągnął się płomienny ogon.

      — Niszczyciel wyruszył na łowy — zauważył Jama.

      — Gromowy rydwan! — zawołał jeden z najemników i wykonał ręką nabożny gest.

      — Sziwa przechodzi — odezwał się mnich, szeroko otwierając oczy z przerażenia. — Niszczyciel…

      — Gdybym wiedział wtedy, jak dobrze go buduję — mruknął Jama — mógłbym świadomie ograniczyć mu żywotność. Czasami żałuję własnego geniuszu.

      Przeleciał pod Mostem Bogów, zawrócił nad dżunglą i zniknął na południu. Ryk zamierał stopniowo w oddali. Potem znów zapadła cisza.

      Jakiś ptak pisnął ostrożnie, inny mu odpowiedział. Po chwili znów zabrzmiały wszystkie odgłosy życia, a wędrowcy ruszyli ścieżką dalej.

      — Wróci — stwierdził Jama i była to prawda.

      Jeszcze dwa razy tego dnia musieli schodzić ze szlaku, kiedy gromowy rydwan przelatywał im nad głowami. Przy ostatnim nawrocie zatoczył krąg nad klasztorem, być może obserwując rytuał pogrzebowy, jaki się tam dokonywał. A potem przemknął nad górami i zniknął.

      Tej nocy rozbili obóz pod gwiazdami i podobnie uczynili następnej.

      Trzeciego dnia szlak doprowadził ich nad rzekę Deeva i do małego portowego miasteczka Koona. Tam znaleźli odpowiedni środek transportu i jeszcze tego wieczoru ruszyli barką na południe, do miejsca, gdzie Deeva wpada do potężnej Vedry. Stamtąd płynęli dalej, aż do nabrzeży Khaipuru, portu przeznaczenia.

      A kiedy sunęli z prądem rzeki, Sam wsłuchiwał się w jej głosy. Stał na ciemnych deskach pokładu, opierając dłonie o burtę. Spoglądał ponad wodami tam, gdzie jasne niebiosa wznosiły się i opadały, gdzie gwiazda skręcała ku gwieździe. СКАЧАТЬ