Название: Świat Stali
Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Космическая фантастика
Серия: Legion Nieśmiertelnych
isbn: 978-83-66375-24-6
isbn:
Dwie minuty to niewiele, ale kiedy pędzi się na spotkanie śmierci w jakiejś polimerowej tubce, czas mija powoli. W końcu zabrzmiał ostatni sygnał ostrzegawczy i kapsuła wywinęła pół salta, żebym wylądował na nogach, a nie na głowie. Przygotowałem się na zderzenie.
Samo lądowanie było zaskakująco łagodne. Szarpnęło nieprzyjemnie, ale osłona pochłonęła większość siły uderzenia – tyle że potem przewróciła się i jakby zaczęła się toczyć, aż w końcu uderzyła w coś twardego i znieruchomiała. Trochę mną potrzęsło, ale byłem cały.
Leżałem na plecach w polimerowej rurce pośrodku obcego świata. Nie miałem zielonego pojęcia, co mnie czeka na zewnątrz.
Zagryzłem zęby i mocno ścisnąłem kolbę karabinu. Na koniec wziąłem głęboki oddech i wreszcie uderzyłem przycisk zwalniający.
To była chwila prawdy. Mogło się okazać, że wylądowałem na dnie jeziora albo w środku wrogiego obozu, a może po uszy w lawie – często spotykanej atrakcji w krajobrazie Cancri-9. Nie pozostawało jednak nic innego, jak zaryzykować. Grzanie dupy w kokonie nie pomogłoby na długo w żadnej z tych sytuacji.
Kapsuła rozpadła się na dwa kawałki. Zerwałem się na równe nogi i prawie wyrżnąłem prosto na twarz. Musiałem złapać się drzewa, by odzyskać równowagę…
We wszystkich symulacjach, w jakie grałem, na Cancri-9 nie widziałem jeszcze ani jednego drzewa. A jednak: stała przede mną wysoka, bujna roślina, która zdecydowanie odpowiadała tej definicji. Fakt, że wyglądała dosyć dziwnie. Z korony sterczały paprociowate łodygi i w zasadzie nic więcej. Żadnych gałęzi ani zwykłych liści. Z wyglądu przypominało palmę z okazałym, rozłożystym pióropuszem.
Oderwałem wzrok od ciekawostki botanicznej i rozejrzałem się dookoła. Głupio byłoby dać się ustrzelić przy podziwianiu widoków.
Nigdzie w pobliżu nie widziałem naszych, ale za to zauważyłem kolejne kapsuły. Spadały z nieba i lądowały z hukiem, niekiedy łamiąc drzewa.
Uświadomiłem sobie, że zagrożenie wcale nie minęło. Gdyby jedna z tych kapsuł przypadkiem wylądowała na mnie… cóż, przyszłaby pora na pierwsze wskrzeszenie.
W poszukiwaniu jak najlepszego schronienia przylgnąłem do drzewa, na którym zatrzymała się moja skorupa. Nie ruszałem się z miejsca, dopóki nie zobaczyłem kilku innych żołnierzy.
Nie wszyscy dotarli w jednym kawałku. Podszedłem do kobiety, która najwyraźniej objęła dowodzenie nad grupą – identyfikator wskazywał, iż była to biospecjalistka Anne Grant. Miała ciemne, bardzo krótko obcięte włosy i drobne rysy. Była ładna, choć miała udręczone spojrzenie kogoś, kto żyje w nieustannym pośpiechu i stresie. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak ciężko całymi dniami przywracać trupy do życia.
Grant przykucnęła, żeby otworzyć leżącą na uboczu nieruchomą kapsułę. Z wierzchu wyglądała na nadpaloną. Jej powierzchnię pokrywał jakiś brązowy osad, trochę jak plama spalonego cukru albo oleju.
Okazało się, że to spieczona krew. Wewnątrz tkwił rekrut, kobieta – brakowało jej kawałka głowy.
– Musiała coś spieprzyć podczas plombowania – stwierdziła specjalistka. – Zawsze trafiają się kleksy.
Odwróciła się w moją stronę i zmierzyła mnie wzrokiem.
– Na oko masz chyba formę. Wleź na ten badyl, do którego się tak przyssałeś, i sprawdź, czy nie widać gdzieś oficera. Muszę zgłosić tego kleksa. Jeśli uda się im szybko przesłać jej dane, będziemy mogli ją wskrzesić tu na dole. Przynajmniej się na coś przyda.
Przytaknąłem i zacząłem wspinać się na swoje drzewo. Chociaż w normalnych warunkach nie wchodzili w skład pierwszoliniowych oddziałów bojowych, biospecjaliści oficjalnie przewyższali stopniem rekrutów… w sumie, jak wszyscy inni. Zazwyczaj nie wydawali nam rozkazów, ale kiedy w pobliżu nie było weterana ani oficera, przejmowali dowodzenie. Tak czy inaczej, rozkaz specjalistki wydawał mi się rozsądny.
Wgramoliłem się na to samo drzewo, przy którym wcześniej wylądowałem, i przykucnąłem w pierzastej koronie. Na wysokości około dziesięciu metrów widoczność nie była dużo lepsza. Baldachim otaczających nas paprociowych pióropuszy był bardzo gęsty i skutecznie zasłaniał najbliższą okolicę.
Udało mi się za to dojrzeć okazałe pasmo górskie. Skaliste urwiska były czarne i naprawdę imponujące – po zboczach wspinała się bujna dżunglowa roślinność. Od razu przypomniał mi się krajobraz ziemskich terenów wulkanicznych. Tutejszy widok prezentował się bardzo podobnie.
– Brak wroga w zasięgu wzroku, naszych też nie widać – zawołałem na dół.
– Ekstra – odparła specjalistka Grant. – Pewnie nas zniosło od celu. Skąd jesteś, rekrucie?
– Należę do Trzeciej.
– Trzeciej? – powtórzyła, mrużąc śliczne oczy. – Ja jestem z Trzeciej, a jakoś cię nie poznaję.
Wkrótce doszliśmy do tego, że należymy do zupełnie innych kohort. W sumie w najbliższej okolicy znaleźliśmy ludzi z trzech różnych jednostek – słowem, rzuciło nas na cztery wiatry.
– No dobra – powiedziała specjalistka, po tym jak podała już nasze namiary i poprosiła o rozkazy z centrum dowodzenia. – Mam odpowiedź ze sztabu. Mamy dojść do podnóża tego urwiska. Kompleks górniczy, którego bronimy, jest wydrążony w tej czarnej górze. Dołączymy do naszych i przegrupujemy się na miejscu.
Zacząłem obserwować otaczającą nas roślinność w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak wroga.
– Specjalistko Grant? – zacząłem.
– O co chodzi, rekrucie?
– Dlaczego rzuciło nas tak daleko od celu? To normalne?
Wzruszyła ramionami. Podobnie jak ja nie miała na sobie ciężkiego pancerza. Biosy mieli łatać ludzi, a nie zajmować się wojaczką. Nosiła za to sporej wielkości plecak, z pewnością wypełniony sprzętem i środkami medycznymi.
– Cóż – stwierdziła – bywa. A to nagły podmuch wiatru, a to ostrzał przeciwlotniczy, błąd w synchronizacji zrzutu… Różnie może się zdarzyć. System grupuje wszystkie zagubione kapsuły z danego obszaru i próbuje posadzić je blisko siebie, żeby nie pozostawić nikogo zupełnie samego.
Policzyłem naszą ekipę. Była nas siódemka – plus pechowy kleks. Dwaj zawodowcy z lekkiej piechoty, bombardier, Anne Grant jako dowódca i trzech rekrutów, ze mną włącznie.
Grant utkwiła we mnie wzrok.
– Idź na szpicy.
Usłyszałem dobiegający zza pleców śmiech bombardiera. Rzuciłem mu brzydkie spojrzenie i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to nie kto inny, jak specjalista Sargon z mojego oddziału. Nie poznałem СКАЧАТЬ