Название: Sex/Love
Автор: B.B. Easton
Издательство: PDW
Жанр: Эротика, Секс
isbn: 9788380324237
isbn:
Zastanawiasz się, jak to możliwe? Pewnie przesadzam, co?
Ależ nie. Ken jest uparty jak osioł. Od czasu moich pierwszych dąsów o brak komplementów, jeszcze w okresie randkowania, walka o ciepłe słowa przerodziła się w pełnowymiarową wojnę. Dopominam się o nie co cztery do sześciu miesięcy (zwykle na trzy dni przed okresem) i co cztery do sześciu miesięcy tylko przewraca oczami, jakbym była żałosną atencjuszką.
Weźmy dorocznego firmowego śledzika. Wychodzę z łazienki po dwóch godzinach szykowania się na tę oficjalną błazenadę, przed którą okropnie się denerwuję, o czym Ken doskonale wie, i wiesz, co słyszę?
Zgadłeś. Nic.
A wiesz, co Ken ma wypisane na twarzy, kiedy patrzy na mnie z kanapy? O Boże, oczekujesz, że powiem ci jakiś komplement, co? Mam w nosie twoje pretensje. Będę sobie dalej oglądał program o wynajdywaniu perełek w szmateksach i udawał, że cię nie widzę.
Kurde. Ciągle tam jesteś? W ogóle na ciebie nie patrzę. O nie! Tylko mi się tu nie bierz pod boki.
Szlag! Teraz jesteś wkurzona. Czy jak się zdzielę pilotem, możemy zapomnieć o tej rozmowie i pojechać prosto do szpitala? Opuszczę nawet bez żalu cichą aukcję. Jakbym potrzebował kolejnego iPada, no naprawdę.
Po dwóch minutach groteskowego pata muchy brzęczą już tak głośno, jakby same chciały mnie skomplementować. Choćby dla przerwania niezręcznej ciszy.
Nieodmiennie fukam i syczę przez zęby: „Wrócę teraz do łazienki i zrobimy drugą próbę. Ale tym razem po moim wyjściu powiesz: «Ładnie wyglądasz», a ja nie zasztyletuję cię obcasem”.
Słuchaj, Dzienniczku, jestem psycholożką, nie telepatką. Jeśli Ken mi nie powie, że jestem ładna, że jestem dobrą matką albo że spaliłam owsiankę, to skąd mam wiedzieć, co naprawdę myśli? Znikąd. Snuję się więc dzień po dniu z przekonaniem, że w oczach mojego męża jestem poczciwą idiotką, a gdy któryś ze statystów w filmie mojego życia rzuci mi przypadkiem zbłąkany komplement, reaguję jak tonąca pensjonarka, której ciśnięto koło ratunkowe: miotam się i płaczę, po czym rzucam się na nieszczęśnika.
Kilka miesięcy temu pojechałam do supermarketu, czując się wyjątkowo nieseksownie jako otłuszczony po ciąży wieloryb pchający trzyletniego synka i maleńką córeczkę w jednej z ohydnych plastikowych hybryd sklepowego wózka z wyścigówką o rozmiarach kajaka, którą nie sposób manewrować tak, by nie strącić po drodze wszystkich puszek, i właśnie tam padłam ofiarą jakiegoś biedaka. Próbując nie rzucać się w oczy, przepchnęłam żółto-czerwonego potwora na stanowisko kas samoobsługowych i zabrałam się do skanowania podkładów i kremów regenerujących sutki, wrzucając je do plastikowych toreb tak szybko, jak pozwalały mi na to obrzękłe palce. Urwałam paragon z drukarki, zaparłam się i pchnęłam potwora w stronę wyjścia.
I wtedy jakiś ekspedient, młodszy co najmniej o dziesięć lat, zatrzymał mnie w pół drogi do wyjścia, pytając w najlepszej wierze: „Czy naliczyła sobie pani rabat?”.
Poirytowana jego uwagą, która skomplikowała i udaremniła mi wyjście stąd niepostrzeżenie, zmarszczyłam brwi i spiorunowałam gówniarza wzrokiem, czekając na ciąg dalszy.
Wychodząc z roli bezdusznego profesjonalisty, rozpromienił się nagle i zakrzyknął: „Dziś mamy pięćdziesiąt procent upustu dla wszystkich pięknych pań!”.
Oczy mnie zapiekły. Jakbym nie przewróciła już w tym sklepie wystarczająco wielu rzeczy, rzuciłam się na biednego dwudziestolatka z takim impetem, że przyparłam nas oboje do ogromnej wieży baniaków z wodą.
Na szczęście się utrzymała, bo inaczej Ken oglądałby w wiadomościach operację wyciągania mojego bezwładnego ciała ze sterty niebieskiego plastiku. Na pasku pod kadrem wyświetliliby napis: „Wiadomość z ostatniej chwili: Oddana matka dwójki dzieci i pracownik sieci Kroger zginęli w lawinie baniaków z wodą. Przyczyną było bezduszne powstrzymywanie się przez męża ofiary od prawienia jej komplementów”.
Ktoś mógłby zginąć, Dzienniczku, a wszystko przez to, że Ken nie mówi mi miłych rzeczy.
Tym sposobem dotarliśmy do czwartego i ostatniego celu mojego pożycia małżeńskiego, którym jest skłonienie Kena do nadania mi uroczego przydomka. Mój mąż nie zwraca się do mnie inaczej niż imieniem z paszportu. A nie, czekaj! Raz nazwał mnie wariatką. Czy to się liczy?
To było w środku nocy. Obudziłam go przypadkiem, miotając się po sypialni w napadzie OCD[1].
Wszedł niepewnie do łazienki, mrużąc oczy przed światłem ostrym jak blask supernowej, i zastał mnie balansującą na blacie umywalki, uwieszoną na metalowym kinkiecie i wymachującą miotłą w kierunku każdego cienia na suficie, który choć trochę przypominał pajęczynę.
Powinnam być zażenowana tym napadem nocnych porządków, ale zapamiętałam tylko dziewczęce oszołomienie, gdy Ken sennie uniósł kącik idealnych ust i zapytał z kpiącym rozbawieniem: „Co ty, wariatko, wyprawiasz?”.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o urocze przydomki, a i tak nie wiem, czy się liczy, bo Ken chyba się wtedy jeszcze do końca nie rozbudził, więc można by to uznać za przydomkowy gwałt czy coś. Nie, wariatka to za mało. Potrzebuję porządnego, spersonalizowanego przydomka. Czegoś, co wiąże się z moimi najbardziej ujmującymi cechami, jakiejś Pieguski albo Pink Taco.
Do tego gdyby ktoś z biura Kena zobaczył go obnoszącego na przedramieniu tatuaż ze słowem „wariatka”, na pewno nie pomyślałby: „O rany, gość chyba naprawdę kocha swoją żonę. Szczęściara”. Stwierdziłby raczej: „Kurde, wiedziałem, że Ken to menda. Taki cichy, przystojny gość, od razu widać, że seryjny morderca albo zwykły dupek. W sumie lepiej, że dupek, przynajmniej mogę przestać nosić gaz w kieszeni. Wyglądałem przez to, jakbym miał ciągle wzwód”.
9
Dama i Tramp
Sekretny Dziennik BB
7 września
Drogi Dzienniczku,
rozmyślałam jeszcze o swojej liście zachowań docelowych i uzmysłowiłam sobie, że za moją potrzebą posiadania przezwiska stoją rodzice (typowe, co?). W dzieciństwie nigdy nie zwracali się do mnie po imieniu, tylko zawsze mówili „Pączusiu”, „Robaczku”, „Myszko” albo – co lubiłam najbardziej – „BB”. Mama zaczęła mówić na mnie „Bee Bee”, gdy byłam jeszcze niemowlakiem, bo to było po prostu słodkie, coś jak „Pysiaczku” albo „Bąbliszonie”, ale ojciec skrócił to do „BB”, czyli moich inicjałów, bo tak naprawdę wolałby syna (w tamtym okresie chyba wszyscy kapitanowie drużyn futbolowych nosili imiona w rodzaju TJ albo JR). Chyba dopiero po pierwszym dniu w szkole zorientowałam się, że na imię mi Brooke.
Miałam wspaniałe dzieciństwo. Żadnego rodzeństwa, które podkopywałoby moją pozycję – tylko ja i para upalonych dorosłych obdarzających mnie uwagą, uczuciem i СКАЧАТЬ