Название: Pokuta
Автор: Anna Kańtoch
Издательство: PDW
Жанр: Ужасы и Мистика
Серия: Ze Strachem
isbn: 9788380498976
isbn:
– Chyba że Kowalski nas okłamał.
Nowacki wzruszył ramionami.
– Przy takim założeniu możemy szukać czegokolwiek, choćby morderstw staruszków po osiemdziesiątce popełnianych co pięć lat, zawsze w lutym. Nie, moim zdaniem albo przyjmiemy, że facet mówi prawdę, albo możemy sobie w ogóle tę sprawę darować.
– Racja. – Igielski zjadł ostatni kawałek ciasta i ziewnął. Był przejedzony i lekko wstawiony, a jakby tego było mało, o szyby znowu zaczął dzwonić deszcz. Starszy sierżant potarł oczy. Zaczynam się starzeć, pomyślał, niedługo będę typowym wujkiem w średnim wieku, który po obiedzie musi się zdrzemnąć na pół godzinki. Nie była to do końca nieprzyjemna myśl.
– Aneta Lambert pasuje idealnie – kontynuował lekarz. – Aniela Kotulec… hmm, to mogłaby być brakująca dziewczyna z 1972 roku, ale ta z kolei wydaje się trochę za stara. Kto zgłosił zaginięcie?
– Mąż.
– Właśnie, nie sądzę, żeby mężatki jakoś szczególnie Kowalskiego interesowały. W przypadku Renaty Pawelec wiek by się zgadzał, ale mamy już zaginięcie w 1965, więc chyba nie ma sensu szukać ofiary rok wcześniej.
– Czyli dwie ofiary, które najbardziej pasują, to Izabela Chrzanowska, zaginiona siedem lat temu, i Aneta Lambert z sześćdziesiątego piątego. W siedemdziesiątym drugim Kowalski albo nikogo nie zabił, albo zaginięcie z jakiegoś powodu nie zostało zgłoszone. A z wcześniejszych lat brakuje nam danych.
– Niezupełnie. – Lekarz uśmiechnął się lekko. – We wrześniu pięćdziesiątego ósmego roku zniknęła Róża Schmidt, dziewiętnastolatka.
– Skąd to wiesz?
– Przejrzałem stare wydania „Przeradowskich Wieści”. Róża wyszła z domu siedemnastego września, ubrana w brązową sukienkę i brązowe buty. Na głowie miała kapelusz i oprócz małej skórzanej torebki niczego ze sobą nie wzięła.
– Izabela Chrzanowska i Aneta Lambert też nie zabrały bagażu. Obie wyszły tylko na chwilę do pobliskiego sklepu i nigdy nie wróciły. Jakby nagle zdecydowały, że muszą zniknąć.
– Albo jakby po drodze spotkało je coś złego.
Starszy sierżant powoli skinął głową.
5 listopada 1986
W świetlicy oddziału psychiatrycznego szumiał zawieszony pod sufitem telewizor. Dźwięk był tak ściszony, że Igielski nie był w stanie wyłapać żadnego słowa, widział tylko przesuwające się po ekranie czarno-białe ziarniste sylwetki japońskich aktorów. W fotelach przed odbiornikiem siedziały dwie osoby: jedną z nich był przysypiający w fotelu staruszek z zapadniętymi policzkami, które zdradzały brak zębów, a drugą Jan Kowalski, z gazetą na kolanach, w eleganckiej piżamie i welurowym szlafroku. Igielski przypomniał sobie, że i piżamę, i szlafrok kupiła osobiście żona Nowackiego. W porównaniu ze staruszkiem ubranym w wystrzępioną, pocerowaną flanelę, Kowalski wyglądał niemal absurdalnie elegancko, jak angielski arystokrata, który jakimś cudem trafił do tego ponurego pomieszczenia, gdzie ściany miały paskudny zielonożółty kolor, a jesienne słońce wpełzało przez okna, oświetlając wytarte oparcia foteli i wypalone w ceratowych obrusach dziury po papierosach.
Na widok Igielskiego mężczyzna odłożył gazetę na stolik. Były to „Przeradowskie Wieści”, dziennik, którego szpalty zapełniały monotonne sprawozdania z lokalnych imprez i szkolnych rozgrywek sportowych. „Czy odwiedzi nas arcybiskup?”, brzmiał wytłuszczony tytuł na pierwszej stronie. Igielski nie miał pojęcia, o jakiego arcybiskupa chodzi, ale mógł się założyć, że nie odwiedzi.
– Chciałbym z panem porozmawiać – powiedział, siadając obok Kowalskiego. Na ekranie starszy Japończyk mówił do młodszego tak głośno, że mimo ściszonego dźwięku coś musiało dotrzeć do drzemiącego staruszka, który poruszył się lekko, otworzył jedno oko i zaraz je zamknął.
– Może pan mówić swobodnie. – Kowalski pobiegł wzrokiem za spojrzeniem starszego sierżanta. – Hajduk całe dnie przesypia, a kiedy się budzi, to i tak niewiele rozumie.
Igielski sięgnął do teczki i rozłożył na stoliku kilka czarno-białych zdjęć, starannie omijając przy tym lepiącą się różowawą plamę, w którą przed chwilą wsadził łokieć. Prawdopodobnie rozlany kompot, choć równie dobrze mógł to być kisiel.
– Czy rozpoznaje pan którąś z tych osób?
Kowalski podnosił do oczu każdą fotografię z osobna, wpatrywał się w nią uważnie, a potem odkładał. Trwało to dłuższą chwilę, a starszy sierżant nie mógł oprzeć się wrażeniu, że całe to przyglądanie się to wyreżyserowany specjalnie dla niego spektakl. Kowalski od początku doskonale wiedział, jaka jest odpowiedź.
– Nie, przykro mi. – Położył na stole ostatnie zdjęcie. Była to czternastoletnia Paulina Wąs, z wystającymi zębami i przerzuconym przez ramię grubym warkoczem. Nie wyglądała na starszą, ale kto wie, może w makijażu, odpowiednich ciuchach i z dorosłą fryzurą mogłaby uchodzić za szesnasto- czy siedemnastolatkę.
– Jest pan pewien?
– Sądząc po pana minie, niektóre z nich to moje ofiary. Być może, nie mam pamięci do twarzy.
– Ale pamięta pan, że zabijał we wrześniu, co siedem lat.
– Tak, przecież już mówiłem.
– Czyli odpowiednio w latach 1951, 1958, 1965, 1972, 1979 i ostatni raz w tym roku. Zawsze w tym samym miesiącu.
– Zgadza się. Nie rozumiem…
– Nigdy to nie był październik albo sierpień? Rok do przodu albo do tyłu?
– Nie. – Usta Kowalskiego drgnęły w ledwo zauważalnym wyrazie irytacji. – Czas miał dla mnie znaczenie, to też panu mówiłem. Dlatego musiał być wrzesień, dokładnie co siedem lat.
– W porządku, czas miał dla pana znaczenie, a te dziewczyny nie, dlatego pamięta pan daty, a nie pamięta twarzy. Niech będzie. Ale jeśli naprawdę zabił pan dziewczynę w Przeradowie w roku 1972, to mamy problem, bo tamtej jesieni nikt żadnego zaginięcia nie zgłosił.
Coś przemknęło przez twarz mężczyzny. Niepokój? Nagła czujność? Taką minę mógłby mieć człowiek, który zszedł z wygodnej ścieżki na bagna i zorientował się właśnie, że bezpieczny dotąd i pewny grunt ugina mu się pod stopami.
– To pana problem, nie mój.
– Czy w dziewczynie z siedemdziesiątego drugiego było coś nietypowego?
– W jakim sensie?
– Nie mam pojęcia. Coś, СКАЧАТЬ