Название: Kurier z Toledo
Автор: Wojciech Dutka
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-66229-70-9
isbn:
Bagażowy zawiózł jego torby do wynajętego mieszkania, gdzie Mokrzycki miał się zatrzymać. Nie planował się rozpakowywać, z podręcznego bagażu wyjął tylko kilka drobiazgów, w tym wodę kolońską i brzytwę do golenia. Postanowił wkrótce rozejrzeć się po mieście, ale przede wszystkim coś zjeść. Nie był specjalnie wybredny, jeśli chodzi o posiłki, nigdy nie ulegał przesadnie przyjemnościom podniebienia. Był szczupłym mężczyzną, mierzącym metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, o wadze odpowiedniej do swej postury. Wykąpał się po podróży, założył nową koszulę, wełnianą marynarkę i spodnie szyte z bielskiej wełny, i wyszedł na ulicę. Gdy opuścił mieszkanie, jego uwagę przyciągnął kościół Świętego Seweryna. Znał to miejsce jako ośrodek kultu zrzeszający Polonię paryską. Być może to tutaj Mickiewicz, dumając na paryskim bruku, snuł swoje mesjanistyczne idee, którymi zaraził go Towiański.
Bruk Paryża wart jest swojej historii, tak jak Paryż był wart mszy. Mokrzycki nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Przechadzając się krętymi uliczkami, wiedział, że zbliża się do rzeki i do Île de la Cité, z wznoszącą się na wyspie ku niebu katedrą Marii Panny. Gdy czytał po raz pierwszy powieść Victora Hugo, wyobrażał sobie siebie w średniowiecznym Paryżu, jak przechadza się i spotyka miłość równie gorącą jak uczucie dzwonnika do Esmeraldy. Teraz jednak te młodzieńcze fantazje wydawały mu się niedorzeczne, wręcz głupie. Na wystawie jednej z licznych w tej dzielnicy paryskich księgarni zauważył tomiki francuskiej poezji. Wstąpił do środka i zakupił wiersze Jeana Arthura Rimbauda oraz jego poemat pisany prozą poetycką Sezon w piekle, a z uwagi na fakt, że jechał do Hiszpanii, poprosił o wszystkie tomiki najsłynniejszego tamtejszego poety, którego sława sięgała poza Półwysep Pirenejski – Federico Garcíi Lorki.
W restauracyjce, której okna i patio wychodziły na katedrę, Mokrzycki zamówił francuską zupę cebulową, ratatouille, eskalopki cielęce oraz butelkę Châteauneuf-du-Pape, słynnego prowansalskiego wina, które było ulubionym trunkiem Napoleona Bonaparte. Sączył je powoli, spoglądając na katedrę, niemego świadka historii, rewolucji i codziennego życia mieszkańców Paryża. Lubił wytrawny smak tego wina, przypominało mu, że prawdziwa rozkosz pierwszego łyku jest nam dana tylko raz, tak jak miłość.
Czy kiedykolwiek kochał naprawdę? To pytanie dręczyło go po rozmowie z Goldą w jej pokoiku w Warszawie. Czy doświadczył w życiu miłości, która byłaby pewna i ostateczna? Czy taka miłość w ogóle jest możliwa? Życie mężczyzny z dobrego szlacheckiego domu w II Rzeczypospolitej było łatwiejsze niż chłopaka z dzielnicy robotniczej. Okazji do skosztowania miłości miał sporo. W wieku lat siedemnastu spotykał się z pokojówką o wydatnym biuście, którą obmacywał za wiedzą i zgodą ojca. Dała mu to, czego chciał, raz albo ze dwa razy, ale Mokrzycki, nabrawszy doświadczenia, uznał, że takie zaspokojenie (przecież nie namiętność) jest w gruncie rzeczy niczym wartym zapamiętania. Potem była starsza kuzynka w majątku na Ukrainie. Ona chyba naprawdę się w nim zadurzyła. Kochając się z nią na sianie latem, czuł przez moment błogość i szczęście, ale zaraz potem porzucił ją bez podania przyczyny. Płakała dniami i nocami, nie mogąc znieść jego obojętności, po czym wyjechała na studia do Włoch. Nie wiedział do dziś, dlaczego postąpił tak podle. Karcił się w duchu za te romanse, w istocie swej płoche i niemające dla niego żadnego znaczenia.
– Jestem próżny w miłości, widać taka moja natura – mawiał do siebie.
Jednak nareszcie coś wstrząsnęło tym młodym chłopcem, jak Mokrzycki oceniał siebie z perspektywy lat. Tamtego lata pojechał nad przełom Dniestru, niedaleko granicy rumuńskiej. Poszedł się kąpać nad rzekę i wówczas zobaczył miejscowego chłopca, może osiemnastoletniego, jak ten nagi obmywał się w wodzie. Mokrzycki przystanął i patrzył, ale nie tak, jak spogląda się na obce nam rzeczy. Po raz pierwszy doświadczył czegoś podobnego – ogarnęło go gwałtowne pożądanie na widok tego szczupłego, gibkiego ciała. Zszokowało go to, że zapałał taką żądzą na widok drugiego mężczyzny. Przestraszył się tego uczucia i przysiągł wówczas, że nigdy więcej sobie na coś takiego nie pozwoli. Szukał potem zapomnienia. Pił, szalał, jeździł na zabawy po okolicznych dworach, ale gdzieś głęboko w jego świadomości, tam, gdzie kłębią się uczucia, pierwotna myśl została nienaruszona. Była zdradziecka i niebezpieczna, choć Mokrzyckiemu wydawało się, że panuje nad swoimi odczuciami, a nie one nad nim. Ta bolesna, grzeszna i niebezpieczna skłonność teraz wróciła ze zdwojoną siłą, lecz skoncentrowana na osobie Goldy. Mokrzycki nie bronił się już przed nią jak wtedy nad Dniestrem, gdy uciekł na widok pięknego chłopca kąpiącego się w rzece. A to dlatego, że teraz ta myśl nie zmaterializowała się jako pożądanie, lecz jako tęsknota – za czymś prawdziwym i nieporównywalnym z żadną miłością fizyczną ani duchową, jakiej doświadczył.
Przy okazji zdał sobie sprawę, że nie kocha Moniki Skirmuntówny, że nie wyobraża sobie życia pod jej pantoflem i że taki los byłby okrucieństwem nie tylko wobec jego własnej natury i uczuć, ale przede wszystkim wobec tej biednej, tak zapatrzonej w siebie istoty. Monika nie pojęłaby jego duszy w sposób, jakiego pragnął. To zrozumienie okazała mu Golda Cwajnblum, obca dla jego polskiego, katolickiego świata. Zrozumiał, że ona nie tylko dawała mu swoje ciało, choć to także, w dodatku sama to lubiła (kobieta ma przecież swoje potrzeby), ale dała mu po stokroć więcej – wiedzę o sobie samym, nareszcie uświadomioną i nazwaną tęsknotę za uczuciem ostatecznym.
Czekając na posiłek, otworzył Sezon w piekle Rimbauda i przeczytał:
Moje życie, jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, było niegdyś ucztą, na której otwierały się wszystkie serca, płynęły wszystkie wina.
Pewnego wieczoru wziąłem na kolana Piękno. – I przekonałem się, że jest gorzkie. – Znieważyłem je[2].
Pozazdrościł podmiotowi lirycznemu Rimbauda tej bolesnej samowiedzy, ponieważ on nigdy nie posiadł Piękna w całej jego istocie, a rozkoszował się jedynie wrażeniami miłosnymi, z których chyba najprawdziwszym była Golda Cwajnblum. Żałował, że nie może teraz pójść z nią na spacer po Dzielnicy Łacińskiej albo pojechać z nią metrem na plac Pigalle, upić się tanim winem i spędzić noc w wynajętym pokoju, gdzie świt zastaje kochanków zmęczonych kacem. Jednak szybko odrzucił to bezpieczne myślenie o sobie w miłości. Nigdy nie posiadł Piękna, ponieważ nie odważył się wejść za nieznanym chłopcem do rzeki. Pragnął wziąć na kolana Piękno i oddać się mu bez reszty, ale nie rozumiał jeszcze, co znaczy, że ono jest gorzkie, kapryśne, złudne i nieskłonne do przebaczenia. Owego dnia w Paryżu miał przeświadczenie graniczące z przeczuciem o jakimś fatalnym końcu, który czekał go u kresu hiszpańskiej podróży.
*
Kelner postawił przed nim posiłek. Był gorący i wyśmienity. Smakował dań, wkładając do ust powoli każdy kęs.
Z zamyślenia wyrwał go nieznajomy mężczyzna.
– Czy mogę się przysiąść? – zapytał go po francusku z silnym niemieckim akcentem.
– Tak, proszę się nie krępować – odparł Mokrzycki, zastanawiając się, czy gdzieś już nie widział tego człowieka.
– Nie przedstawiłem się. Nazywam się Maximilian Klarenbach. Wsiadłem w СКАЧАТЬ