Kurier z Toledo. Wojciech Dutka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kurier z Toledo - Wojciech Dutka страница 10

Название: Kurier z Toledo

Автор: Wojciech Dutka

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-66229-70-9

isbn:

СКАЧАТЬ Amerykanom kulturę Hiszpanii. Wracałem z tego wielkiego miasta z przekonaniem, że nasz kraj ma szansę na zmianę i wyrwanie się z nędzy. To dlatego rzuciłem się w wir wydarzeń, chciałem pomóc, jak mogłem najlepiej. Przedstawienie, które właśnie pan widział, zrobiliśmy w teatrze La Barraca po to, by lud hiszpański, kiedy tylko je zobaczy, zaczął czerpać z kultury swego kraju. Wierzyłem, że to lud jest solą tej ziemi. Ale teraz nie wiem już, gdzie jesteśmy. Po lutowych wyborach, kiedy szczęśliwie wygrał Front Ludowy grupujący wszystkie partie centrum i lewicy, przez chwilę myślałem, że wracamy na tory reform, ale teraz się boję...

      – Czego? – Hrabia nie rozumiał.

      – Rewolucji – odarł Federico García Lorca. – I tego, do czego może ona doprowadzić. Jak pan wie, zajmuję w Hiszpanii pewną pozycję w świecie literackim i mam znajomych po prawej i lewej stronie. Proszę mi wierzyć – jest źle.

      – Jak bardzo? – dopytywał Mokrzycki.

      Lorca popatrzył na Polaka, dopijając drinka. W jego oczach Mokrzycki zobaczył ciemność i przeraził się jej.

      – Myślę – odrzekł Hiszpan bardzo cicho – że wybuchnie wojna domowa.

      – Przecież nie może pan tego wiedzieć – zaoponował Polak, ale szybko zrozumiał, że Lorca pewne rzeczy widzi zapewne dzięki swojemu instynktowi poetyckiego, szóstemu zmysłowi, jakiego zwykli śmiertelnicy nie posiadają. Wspomniał, że Rimbaud pisał o samym sobie po łacinie: Tu vatem eris – „Będziesz poetą”, a więc skazanym na dostrzeganie rzeczy w głębi rzeczywistości, na wieczne i nigdy niezaspokojone cierpienie... – Nie mogę tego wiedzieć – przyznał Lorca. – A jednak wiem.

      Po chwili dodał:

      – I nie jestem na to gotowy.

      Sens tego zdania Mokrzycki dostrzegł dopiero po chwili. Nie chodziło jedynie o wojnę domową, ale o jego śmierć. Lorca czuł, że jego czas się kończy. Dostrzegał też przyśpieszone tempo, w jakim Hiszpanie okopywali się w swoich światopoglądach na pozycjach, z których nie można się wycofać, wśród emocji, które prowadzą w otchłań. Jak można być gotowym na wojnę domową? Na zniszczenie wszystkiego, na co pracowały dziesiątki pokoleń ludzi tworzących Hiszpanię i jej różnorodne style życia oraz kultury? Mokrzycki poczuł solidarność z poetą. Zafascynowała go ta postać.

      – Zrobiło się smutno – powiedział Lorca. – Przepraszam pana. Może do niczego nie dojdzie. Może prawica i armia zachowają lojalność wobec rządu. Bądźmy dobrej myśli.

      – Jestem panu bardzo wdzięczny za tę rozmowę – odparł Mokrzycki.

      – Mam nadzieję, że odwiedzi mnie pan na południu, w Andaluzji.

      – Świetnie się składa, bo za kilka dni tam się właśnie wybieram. Muszę odwiedzić księżnę Aristizábal w sprawach służbowych.

      – Zna ją pan? To świetnie! To moja znajoma. W takim razie nie mówię „żegnaj”, lecz: „do widzenia”, polski przyjacielu. Mam naprawdę szczerą ochotę z panem jeszcze porozmawiać.

      Uścisnęli sobie dłonie. Po chwili Lorca zniknął w zakamarkach teatru, zostawiwszy Polaka pod wielkim wrażeniem swojej osoby. Mokrzycki podziękował za brandy de Jerez i postanowił, że natychmiast pójdzie zakupić kilka tomików poezji hiszpańskiego artysty. Na szczęście spektakl skończył się dość wcześnie, a ulice Madrytu dopiero co ozłociła poświata zachodzącego powoli słońca. Zagłębił się w uliczki miasta i po chwili znalazł antykwariat. Zapytał o Lorcę. Antykwariusz, starszy mężczyzna w binoklach i z siwiejącymi włosami, podał mu natychmiast dwa różne tomy poetyckie. Kupił obydwa i nawet nie targował się z antykwariuszem, który widząc obcokrajowca, niemalże zdarł z niego skórę. Wróciwszy do swojego pokoju w budynku ambasady, Mokrzycki ściągnął marynarkę, położył się na łóżku i zaczął czytać:

      SONET Z ŁAGODNĄ SKARGĄ

      Boję się stracić cudowność wspaniałą

      twoich oczu posągu i słów twoich brzmienia,

      które mi nocą kładą na policzek małą

      różę samotną twojego westchnienia.

      Na tym brzegu ja dźwigam ciężar utrapienia,

      żem jest pniem bez gałęzi, mękę cierpię stałą,

      bo nie mam kwiatu, miąższu ani w glebie korzenia

      dla czerwia, który drąży mą istotę całą.

      Jeśli ty jesteś skarbem mym skrywanym,

      jeśliś ty moim krzyżem, moim bólem ciężkim,

      jeśli ja psem twym, ty mym panem władnym,

      nie pozwól zgubić tego, co mi dał trud wielki,

      i wodę swojej rzeki maluj liściem każdym

      mej jesieni zbłąkanej, ratuj ją od klęski[4].

      Mokrzycki uświadomił sobie, jak wielki ból sprawił mu ten sonet. Owo cierpienie bez końca, bez uzasadnienia i bez litości poczuł po raz pierwszy, widząc nad Dniestrem wcielenie Apolla. Nie rozumiał wówczas ani tego uczucia, ani realnych konsekwencji, jakie niesie ono w życiu. A było to uczucie tak przejmujące, że odczuwał je całym ciałem. Gdy powracało jako wspomnienie, sprawiało nieznośny ból. Mokrzycki odrzucił swoje uczucia, których zarazem pragnął z całego serca. Zawsze się jednak powstrzymywał lub coś powstrzymywało go przed podobnym uczuciem. Było to cierpienie wiecznego głodu doskonałej miłości, które nigdy nie znajdzie zaspokojenia, bo ideał przecież nie istnieje. Sonet Lorki dał mu wyraźnie odczuć, że zmierzy się z tym cierpieniem w Hiszpanii.

      – Niech tak będzie – westchnął Polak, zasypiając.

       *

      Tego wieczoru na Arena de Torres, w robotniczej części Madrytu zwanej Atlético, odbywały się walki byków. Arystokracja miała swoją arenę w innej części miasta. Na tej nie występowali matadorzy o słynnych nazwiskach ani wspaniałe byki ze słynnych szkół korridy. Zwierzęta były co prawda tresowane do walki, ale na arenie walczyli matadorzy chcący dopiero zdobyć prestiż. Jednym z nich był dziewiętnastoletni Teo, który tego wieczora stał na arenie jako pomocnik. Stawka mało wygórowana, zaledwie dwieście peset, ale nie chodziło o pieniądze, tylko o marzenia. Chłopak pragnął zostać wielkim, słynnym matadorem, który podejmuje wyzwanie śmierci i tańczy z nią jak z bykiem na arenie w rytmie pasodoble. W korridzie zaklęta jest cała Hiszpania, jej duch i fascynacja życiem i śmiercią.

      Po walce, inkasując pieniądze z kasy, Teo znów stawał się zwykłym robotnikiem, wagabundą szukającym swego miejsca na ziemi, mającym parę butów, dwie koszule i dwie pary spodni za cały majątek. Tego dnia się spieszył. Wsiadł do tramwaju i pojechał na spotkanie Krajowej Konfederacji Pracy (CNT), anarchistycznej grupy zrzeszającej związki zawodowe, która zbierała się przy ulicy Santa Maria Soledad Torres Acosta. Do madryckich anarchistów miała przemawiać najsłynniejsza oratorka ich ruchu. Powierzyła mu zadanie do wykonania. A on, najlepszy kurier anarchistów, nie chciał jej zawieść.

СКАЧАТЬ