Vera. Anne Swärd
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Vera - Anne Swärd страница 9

Название: Vera

Автор: Anne Swärd

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные любовные романы

Серия:

isbn: 9788308067758

isbn:

СКАЧАТЬ ją podczas drogi. Przytwierdzone do niej dokumenty tożsamości okazały się biletem wstępu do tego kraju. Po dziewięciu miesiącach torba nadal pozostaje nieotwarta. Kim jestem, żebym mogła dotykać jej rzeczy? Dziewięć miesięcy to tyle co nic. Wystarczająco dużo, żeby na świat przyszło nowe życie, ale za mało, żeby stare przestało istnieć.

      Kiedy Vanna w końcu podchodzi do mnie i daje mi do ręki igłę i nici, zaczynam – aczkolwiek opornie – haftować. Zasypiam już po kilku ruchach, znużona z góry opracowanym wzorem. Pogrążam się we śnie, a kręta spirala wspomnień wciąga mnie coraz głębiej. Najpierw powracają te bezpieczne. Pamiętam, jak moja starsza siostra haftowała fantazyjne stwory na czarnym jedwabiu, siedząc na werandzie górskiej chaty, podczas gdy moja młodsza siostra krążyła w wysokiej trawie i malowała pnie drzew wapnem, co miało chronić je przed ślimakami, a mama smażyła naleśniki. Potem do głosu dochodzą mroczniejsze wspomnienia. Zawsze jednak budzę się gdzieś na zewnętrznych kręgach spirali, zanim zaczyna się robić naprawdę gorąco.

*

      „Nie chcesz jej zobaczyć?” – pyta mnie w końcu Vanna pewnego dnia. „Kogo?”. Vanna podnosi głowę zdziwiona. „Dziewczynkę” – odpowiada z naciskiem. Rzucam szybkie, rozbiegane spojrzenie na małą, kiedy Vanna podchodzi z nią do mnie i pokazuje, jakby to był jej własny cud świata. Ubrała dziecko według wszelkich reguł sztuki: kikut pępowiny jest opatrzony specjalnym paskiem, frotowa pielucha, druga podłożona bezpośrednio pod pupę, koszulka, kaftanik, sukienka, dziecięce mokasynki. I biała angorowa czapeczka zrobiona na drutach.

      Po raz pierwszy widzę oczy mojej córeczki. Ta chwila zastyga w czasie. Małe, ale kształtne dłonie. Skupiam się na nich. Unikam jej wzroku.

      Początek wszystkiego

      Dorastałam nad morzem, nie widząc go. Gdzieś w dali była stocznia i wielkie doki, odległy miraż. I coś w powietrzu, odbicie czegoś, czego można się było jedynie domyślać. Pewnie nawet nie wiedziałybyśmy, ja i moje siostry, o tym, że morze naprawdę istnieje, gdyby nie to, że niemal wszyscy mężczyźni w okolicy podobno właśnie tam się znajdowali: na morzu – oczywiście wtedy, kiedy nie było ich w domu i nie urządzali bibek i awantur, zakłócając ustalony kobiecy porządek. Dorastałyśmy wolne, jakbyśmy w ogóle nie miały rodziców. Kiedy się budziłyśmy i kiedy zasypiałyśmy, mamy nie było w domu. Mieszkałyśmy w wynajętym pokoju w labiryncie dzielnicy portowej między mokrym dokiem a suchym. Dzielnica portowa, gniazdo prowizorek. Nasz wynajęty pokój został podzielony na dwie części: jasna od ulicy była nasza, ciemna od podwórza należała do babci. Tam, za zniszczonym haftowanym parawanem, który wyznaczał granicę między naszymi światami – karelską draperią, pachnącą obcym krajem i czarną jak zimowe noce na Północy – babcia przyjmowała marynarzy, którym szyła ubrania. Słyszałyśmy ich jęki, jakby biorąc miarę, bez przerwy kłuła ich szpilkami.

      Haftowane złotym jedwabiem ptaki fruwały w ciemności. I chociaż pokusa, by leżąc gorącą nocą, kiedy sen nie nadchodził, pociągnąć za którąś z luźnych nitek, była duża, to jednak nie robiłyśmy tego, bo za każdym razem jeden z ptaków znikał na zawsze. Karelski parawan towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Z portowego miasta do osady w górach. Widział, jak rodzą się imperia i jak upadają. Widział, jak na świat przyszła mama Naomi i my, jej córki. Widział, jak mężczyźni przychodzili i odchodzili.

      Babcia Marion była najbardziej popularną krawcową w całej okolicy. Mężczyźni często pukali do naszych drzwi, chociaż latem w pokoju było gorąco jak w piekle. Jedynie cienki blaszany dach dzielił nas od piekącego słońca. Po niebie krążyły zmęczone ptaki, zataczając powoli koła, albo gromadziły się obok czarnych od sadzy kominów, walcząc o wysuszone rybie szczątki i skrawek cienia. Zimą pokój pod cienkim blaszanym dachem był lodowato zimny i cuchnął wilgocią, naftą i rybami, odwiecznymi sardynkami. Zimą z puszek, latem świeżymi.

      A mimo to pamiętam, że kochałyśmy to nasze życie. Może z tego prostego powodu, że było n a s z e. Nawet babcia nie narzekała na swoje, mimo że mężczyźni często byli pijani, przychodzili nocą, chwiejąc się na nogach, i zawsze targowali się o cenę, nawet jeśli chodziło tylko o skrócenie nogawek, co zajmowało zaledwie kilka minut. Pożyczali od babci nocnik i odlewali się na zewnątrz w ciemności, po czym budzili wszystkich sąsiadów, spadając ze schodów, stromych i czarnych, bo na schodach światło nie działało, od zawsze.

      Babcia nie miała głowy do pieniędzy – nie dbała o to, by uczciwie jej płacono, ale nie potrafiła też zadbać o to, co miała. Więc finansami zajmowała się nasza mama. Robiła to, od kiedy dorosła. Pilnowała, żeby babcia brała zapłatę przed wykonaniem usługi, co nie było łatwe. Bo nawet jeśli mężczyźni byli bardzo pijani, to zawsze liczyli tak, żeby wyszło na ich korzyść. Cholerne sknery. Nigdy nie zostawili nawet centyma więcej. Zachowywali się jak pijaczyny, a liczyli jak księgowi. I zawsze przeklinali, narzekała mama, która przykładała wagę do takich spraw. Język był jedyną rzeczą, która była za darmo. Dlatego powinnyśmy z tego korzystać, mówiła nam. Szkoda tylko, że po drugiej stronie przepierzenia nie miałyśmy dobrych przykładów. Marie miała zaledwie roczek, kiedy radośnie zawołała putain do pewnej kobiety z Armii Zbawienia, która zawitała do nas, kusząc przerabianymi sukienkami. Była gotowa nam je podarować, jeśli tylko mama zgodziłaby się nas ochrzcić. Pauline powtarzała to słowo w kilku najbardziej powszechnych językach, które dochodziły nas zza przepierzenia: po sycylijsku, amerykańsku i arabsku. Sama pewno też to robiłam, tyle że nie powstała o tym żadna opowieść. Taki był los średniego dziecka: stawało się niewidzialne. Byłam pomocniczką mamy i jej obrończynią, miałam nadzieję, że kiedyś w końcu mnie dostrzeże, ale nauczyłam się też cenić sobie wolność niewidzialnego. Właściwie mogłam robić wszystko i nikt by tego nie zauważył. Do dnia, kiedy przekroczyłam granicę.

      Mężczyźni odwiedzali babcię, jakby na świecie nic się nie zmieniło. Tyle że z czasem dorosłyśmy i zaczęłyśmy się domyślać, po co do niej naprawdę przychodzą. Ojciec Naomi, naszej mamy, był jednym z nich. Karelczyk, który podarował babci parawan. Pojawiał się u nas, kiedy do portu zawijały statki z Morza Białego. I chyba też się zastanawiał, skąd babcia wiedziała, że to właśnie on jest ojcem jej córki. „No to spójrz na nią” – powiedziała. A on spojrzał na noworodka, który był tak mały, że nie miał jeszcze żadnych rysów twarzy. Mógł być dzieckiem kogokolwiek. A jednak miałam wrażenie, że zaakceptował, iż jest jego.

      Wszyscy wiedzieli, że babcia Marion jest nieco opóźniona. To była jakaś wada wrodzona, której na szczęście nie przekazała naszej matce. Mama odziedziczyła trzeźwy umysł ojca, co okazało się bardzo przydatne. Musiała bowiem szybko dojrzeć i się usamodzielnić. Wkrótce potrafiła już lepiej niż matka ocenić potencjalnego klienta i wzięła na siebie dokonywanie selekcji. Nauczyła się, kto gwarantował zapłatę, a kto mógł oznaczać problemy. A jeśli ktoś nie potrafił pogodzić się z tym, że został odtrącony i zaczynał rozrabiać, wtedy biegła do sąsiada po psa, który słynął z tego, że był agresywny wobec mężczyzn i doskonale wiedział, w jaką część ciała ma celować.

      Mężczyźni z dzielnicy portowej pochodzili zewsząd. Ci z Północy, na przykład z Karelii, wyróżniali się wysokim wzrostem, jasnymi włosami i potężną sylwetką. Babcia Marion była niska i ciemna, z rodu Berberów. Mama Naomi odziedziczyła urodę po obojgu. Nie sądzę, by znała prawdziwe nazwisko Karelczyka, nazywanego tak po miejscu pochodzenia. Nigdy nie można było być pewnym, kiedy się zjawi. Ale kiedy statki z drewnem zawijały do portu i dzielnica zaludniała się Rosjanami i mieszkańcami СКАЧАТЬ