Название: Vera
Автор: Anne Swärd
Издательство: PDW
Жанр: Зарубежные любовные романы
isbn: 9788308067758
isbn:
Mama jechała, aż skończyła się droga i samochód, na środku jakiegoś miasteczka, zamienił się nagle w kupę zardzewiałej blachy ze zniszczonymi oponami. Mieszkańcy miasteczka zebrali się wokół wraku i przyglądali matce, jakby była egzotycznym ptakiem, który zabłąkał się w te strony. Stała tam, z mocno zarysowanymi brwiami, w zdecydowanie zbyt czerwonej sukience i wysokich trzewikach, wyblakłych i schodzonych, i na zdecydowanie zbyt wysokich obcasach. A jakby tego było mało, miała też okulary przeciwsłoneczne, które jakiś pilot z bazy wojskowej zostawił u babci. Teraz zdjęła je i mrużąc oczy, przyglądała się milczącemu zgromadzeniu. Tylko nie wyjmij teraz papierosów, zdążyłam pomyśleć chwilę przedtem, zanim to zrobiła, a potem przez kilka długich krępujących sekund, wydających się nam wiecznością, czekała, aż któryś ze stojących najbliżej mężczyzn podejdzie i poda jej ogień. Jakby kiedykolwiek w jej życiu jakiś mężczyzna podał jej ogień. Nikt się nie ruszył. W końcu zrobiła to sama, zachowując resztki godności, po czym otworzyła tylne drzwi i wypuściła z samochodu swoje córki, czyli nas.
Zapach portowego miasta nadal unosił się wokół nas i naszych bagażów, kiedy jedna po drugiej wypadałyśmy z samochodu, który już nigdy nie miał przejechać nawet metra. Wybudzone ze snu, mrugałyśmy powiekami w ostrym świetle. Mama przedstawiła nas eleganckim gestem dłoni, w której trzymała papierosa, w takiej kolejności, w jakiej wytoczyłyśmy się przez drzwi. Żadnego mężczyzny, „żadnego mężczyzny?” – szeptali ludzie, jakby to był największy skandal, jaki się tu wydarzył. W mieście, z którego pochodziłyśmy, kobiety będące w związku z mężczyzną należały do wyjątków. A poza tym nawet, jeśli któraś miała chłopa, to rzadko go widywała i prawdę mówiąc, była mu za to wdzięczna. W tym momencie cieszyłam się, że mama nie rozumie ich języka. Ojciec nauczył się jej języka, ona jego nie, z naszej trójki chyba ja najlepiej opanowałam góralską gwarę ojca, więc teraz mama pchnęła mnie i powiedziała: „Porozmawiaj z nimi, Sandrine”.
Rozumiałam dostatecznie dużo, żeby się dowiedzieć, że jeszcze nie dotarłyśmy do celu. Ludzie wskazywali gdzieś w górę, na wijącą się ścieżkę, którą zwykle chodziły owce, na pewno nieprzejezdną dla francuskiego samochodu. Potrzebowałybyśmy raczej ciągnika czy wojskowego jeepa z napędem na cztery koła, zdolnego poruszać się po stromym zboczu, niezależnie od tego, czy była tam droga czy nie.
Musiałyśmy zostawić nasze nieliczne bagaże i ruszyć dalej na piechotę. Wkrótce droga zrobiła się tak wąska, że nawet wóz z koniem by nią nie przejechał. Pod koniec przypominała wąski stromy szlak, a na sam koniec nawet i to nie. Szłyśmy zarośniętą ścieżynką, prowadzącą na kolejną halę, i dalej przez stromą przełęcz.
Mama wmówiła sobie, że właśnie w tej odciętej od świata górskiej okolicy, w dalekiej osadzie, w której mówiono obcym językiem i gdzie panowały obce nam zwyczaje, znajdziemy schronienie u rodziny taty. U ludzi, których nie znała, z którymi nie potrafiła się porozumieć, a którzy poza tym mieli na pieńku z naszym ojcem. Czy ona tego nie wiedziała?
Wszystko, co miałyśmy, to był ten dom, który zresztą okazał się całkowicie inny, niż go sobie wyobrażałyśmy. Zapuszczona niewielka kamienna chata, zamieszkana przez zwierzęta, zarośnięta, pełna pajęczyn i pokrzyw. Zaniedbane nic, z którym matka wiązała wielkie nadzieje, kiedy – cytując ojca – przyszedł jej do głowy ten „nieszczęsny pomysł”, żeby się tu przenieść. Do tego zapuszczonego domu w górach, który stał zamknięty od czasu, kiedy ojciec go opuścił. Dlaczego nie chciał nam tu towarzyszyć, dziwiła się mama, kiedy spocone z wysiłku, a jednocześnie drżące z zimna wspinałyśmy się po raz pierwszy do naszego nowego domu. Zresztą po co jej taki chłop? Po co jej córkom taki ojciec? W ogóle do czego kobietom potrzebni byli mężczyźni? Jaki mężczyzna porzuca swoje córki? Zostawia je z matką, którą podejrzewa o szaleństwo. Jaki mężczyzna tak postępował, jak podły pies. Mama zadawała pytania w taki sposób, że szybko zrozumiałyśmy, że nie oczekuje od nas odpowiedzi.
Kiedy weszłyśmy do zabitego deskami domu, natychmiast dostrzegłyśmy zdjęcie na ścianie. Ślubne zdjęcie za szkłem pokryte tłustą błoną czasu. Nienaturalnie pokolorowany ojciec w miejscowym stroju ludowym, w bezkształtnym kapeluszu, z wąsami, które, jak się wydawało, mieli wszyscy mężczyźni w okolicy, a w każdym razie ci, którzy skończyli już osiemnaście lat. Ale kobieta u jego boku nie była naszą mamą. To była jego miłość z czasów, zanim poznał naszą mamę, i powód, dla którego opuścił osadę, żeby już nigdy tu nie powrócić. Rosła, piękna młoda kobieta, równie wysoka jak ojciec, w stroju ludowym, skórzanych butach, w białej pelerynie zamiast sukni ślubnej i welonu. Dla mamy jej istnienie było takim samym zaskoczeniem jak dla nas. Później dowiedziałyśmy się, że kilka lat po ślubie ojciec postanowił nagle opuścić swoją młodzieńczą miłość. Kiedy się pakował, ona gotowała żurek, grożąc, że odbierze sobie życie: sobie i synkowi. Tata jej nie słuchał. Ale ona nie żartowała. Tak w skrócie brzmiała ta historia.
Wszystko, poza tym, że skoczyła w przepaść, mogło równie dobrze wydarzyć się w świecie, z którego pochodziłyśmy, w którym porzucanie kobiet przez mężczyzn nie było niczym nadzwyczajnym, tyle że zwykle o tym nie uprzedzali. To dotykało wszystkie kobiety i nie było żadnym wstydem. Kobiety nie brały tego do siebie, bo wszyscy wiedzieli, że tacy są mężczyźni: niewierni i egoistyczni. Ale tutaj, w tej żyjącej tradycjami katolickiej wiosce w górach, zachowanie ojca było nie do pomyślenia. Żaden mężczyzna z jego licznego rodu nigdy tak nie postąpił. Mężczyźni mogli poniżać swoje kobiety, bić je, chodzić do dziwek, ale zostawić je? Nigdy. Kobieta, która rzuciła się w przepaść z naszym przyrodnim rodzeństwem, jednym w ramionach, drugim w swoim łonie, zrobiła to zapewne ze wstydu i z żałości, i t o było w tym wszystkim najsmutniejsze, powiedziała mama, odkurzając starannie zdjęcie. Zostawiła je na ścianie, żeby przypominało o tym, jaki ojciec był naprawdę.
Od dnia wyjazdu ojciec był w wiosce persona non grata. Okrył rodzinę wstydem i tego mieszkańcy nie mogli wybaczyć ani jemu, ani nam. Tego, że przyjechałyśmy tu, rozdrapując ledwie zagojone rany, do osady, która składała się z kilku górskich chat gdzieś na dalekiej hali między przepaścią a ciągnącym się w nieskończoność lasem modrzewiowym. Z niewielkim górskim kościółkiem, sercem osady, zamkniętym i twardym, bo nawet ksiądz nas nie powitał. Wieści musiały poprzedzić nasze przybycie. Było to bezpieczne, ale ciasne miejsce, zachowawcze i oceniające, w którym kobieta taka jak nasza mama była pierwszym znakiem zbliżającej się apokalipsy. Kobieta, która paliła papierosy, prowadziła samochód i żyła sama, mimo że jej mąż nie umarł. Mówiła po francusku i chodziła w spodniach z moleskinu, rąbała drwa, zwijała papierosy, a wieczorami słuchała zagranicznych wiadomości na diabelskiej, trzeszczącej maszynie, nazywanej radiem. Wszyscy byli zgodni, że koniec świata musi być bliski.
Nawet СКАЧАТЬ