Vera. Anne Swärd
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Vera - Anne Swärd страница 10

Название: Vera

Автор: Anne Swärd

Издательство: PDW

Жанр: Зарубежные любовные романы

Серия:

isbn: 9788308067758

isbn:

СКАЧАТЬ Karelczyka w domu oznaczała nieliczne jasne chwile jej dzieciństwa, a jednak pozostawało pytanie: dlaczego nigdy im nie pomógł, chociaż na pewno mógł. Dawał im jedynie drobne sumy, chociaż nie był zwykłym marynarzem, tylko drugim kapitanem na dużym frachtowcu. Dbał natomiast o swoją rzekomą córkę. Gdyby nie on, mama pewnie nigdy nie poszłaby do szkoły. Karelczyk nie chciał, żeby przejęła zawód matki, nauczył się nawet francuskiego, żeby rozmawiać z nimi obiema, ale żeby pomóc Marion, zmienić jej sytuację życiową, tak daleko nie zamierzał się posunąć. Gdyby świat wyglądał inaczej, mawiał, ale chyba miał na myśli swój własny świat, bo w jej świecie nie było niczego, co stałoby na przeszkodzie zmian. Ale gdzieś daleko na Północy Karelczyk miał już rodzinę, a drugiej zapewne nie potrzebował. Chciał ją mieć, ale beż żadnych zobowiązań. To wszystko działo się, zanim objawił się nasz ojciec. Być może uwielbiałyśmy słuchać opowieści o pierwszym spotkaniu naszych rodziców, ponieważ to właśnie wtedy zaczęło się nasze życie.

      Mama nigdy nie miała żadnych tajemnic przed nami, córkami, nawet chyba nie wiedziała, że matki nie powinny dzielić się wszystkim z dziećmi. Niczego przed nami nie ukrywała. Nie chroniła nas przed życiem, bo też od kogo miałaby się tego nauczyć? Jej matka nigdy nie chroniła jej przed czymkolwiek.

*

      Historia. Spotkali się pewnego poranka na wąskich schodach od podwórza, on szedł na górę, ona na dół. Próbowała szybko go wyminąć, szła ze spuszczonym wzrokiem, w ręku niosła nocnik. On pachniał lasem. Co prawda ona dorastała z dala od jakiegokolwiek lasu, ale wiedziała, jak pachnieli mężczyźni ze statków przewożących drewno. Pachnieli ostro i świeżo, jak Karelczyk, drewnem i żywicą.

      Nie rozpoznała go. Jeśli już wcześniej odwiedzał jej matkę, to nie zapamiętała jego twarzy. To dobry znak, zwykle bowiem zapamiętywała tych, których następnym razem powinna unikać. A teraz stała na schodach z nocnikiem w ręku, nawet nie nakryła go pokrywką, ludzie bez przerwy chodzili po schodach z nocnikami, nie ukrywając czegoś tak banalnego jak własne odchody. Szła szybko, nie chciała, żeby poczuł przykry zapach, ale on ją zatrzymał. Powiedziała mu, że jest zbyt wcześnie, żeby mógł skorzystać z usług matki, a on tak się zdziwił jej szczerością, że odpowiedział grubiańsko.

      Zignorowała zaczepkę. Przywykła do tego. To było życie jej matki, nie jej. Właściwie była już w odpowiednim wieku, ale ojciec miał wobec niej inne oczekiwania, o czym dobrze wiedziała. Poza tym wiedziała też, że statek ojca zbliżał się do portu, chciała więc szybko opróżnić nocnik, wysprzątać pokój, dobudzić matkę, doprowadzić do porządku ją i siebie. Dawno już nie widzieli Karelczyka i zaczynało brakować pieniędzy. Był więc wyjątkowo wyczekiwany.

      Nieforemny porcelanowy nocnik stawał się coraz cięższy, czuła, że za chwilę wyślizgnie się jej z rąk. Słyszała, jak mężczyzna łamanym francuskim mówi, że był tu już kiedyś i może wrócić, zostaną w porcie kilka dni, muszą załadować towar, z którym popłyną dalej, do Tangeru. Możliwe, że przypłynął tym samym statkiem co jej ojciec. Wyglądał młodo, miał może dwadzieścia pięć lat: starszy od niej, młodszy od matki. Sprawiał wrażenie, jakby czuł się skrępowany, nie na swoim miejscu, a może po prostu należał do tych, którzy źle się czuli na lądzie i pobyt w porcie traktowali jak zło konieczne.

      „To było zrządzenie losu” – twierdził później ojciec. Że nasza mama akurat w tym momencie postanowiła wyjść opróżnić nocnik. Bo właśnie sposób, w jaki poradziła sobie z niezręczną sytuacją, sprawił, że się w niej natychmiast zakochał. Los? „Nie ma bardziej przesądnych ludzi niż marynarze, w ich życiu los zawsze odgrywa główną rolę” – mawiała mama. Nikt przecież nie jest w stanie kontrolować władcy mórz.

      Jej pierwsze spotkanie z ojcem mogło zamienić się w romantyczną historię. Gdyby nie fakt, że właśnie w tym momencie babcia otworzyła drzwi i skinieniem głowy zaprosiła go do środka, a mamie nocnik wysunął się z rąk… Gdyby nie t o, mama oczywiście powstrzymałaby swoją mamę – obojętne, czy chodziło o spodnie, które trzeba było zacerować, czy o to drugie – przypominając jej, że Karelczyk jest w drodze. Ale możliwe, że to by nie pomogło, babcia pewno machnęłaby ręką, co miałoby oznaczać: jest w drodze, ale tu go nie ma, on zawsze jest w drodze, najczęściej w drodze od nas. Ile czasu straciła, czekając na niego? A mogłaby w tym czasie pracować i podać na stół coś innego niż odwieczne sardynki.

      Teraz postąpiła jak zwykle, nie mogła przecież wiedzieć, że zaprasza do siebie przyszłego zięcia. Mężczyznę, który spowodował, że Karelczyk w końcu zniknął z ich życia.

      Ostatnie, co mogło przyjść mamie do głowy, to to, że jej dzieci będą miały ojca marynarza. Ale kiedy wrócił, zrobił to właśnie dla niej, nie dla jej mamy. A wracał za każdym razem, kiedy zawijał do portu, by w końcu przenieść swoje rzeczy do jej części pokoju. Pierwsze dziecko, chłopca, stracili. A potem przyszłyśmy na świat my: Marie-Sandrine-Pauline, jedna szybko po drugiej. Tata stał się częścią życia mamy, a Karelczyk zniknął, był zazdrosny, a może tylko zawiedziony. Bo przecież wybrała całkowicie inne życie niż to, które dla niej wymarzył. Chciał, żeby się uczyła, a przynajmniej porzuciła życie, które nie było dość dobre dla jego córki. Zresztą w końcu to zrobiła, ale na swój sposób i bez jego pomocy.

*

      Mama musiała samotnie sterować statkiem, który był naszym życiem. Prowadzić go przez niebezpieczeństwa dzielnicy portowej, przez labirynt domów, ulic i małych, wąskich dobrze nam znanych zaułków. To był świat kobiet, w którym mężczyźni pojawiali się i znikali niczym morskie pływy, tyle że nieco mniej regularnie. Kobiety musiały radzić sobie najlepiej, jak potrafiły. I robiły to.

      Najspokojniej było, kiedy tata wypływał w morze – w domu bywał tak rzadko, że zapomniał, jak wygląda życie na lądzie. Z kobietą, dziećmi i codzienną rutyną. Natychmiast dostawał choroby lądowej i musiał wracać na morze. Przez pierwsze kilka dni było spokojnie, ale zawieszenie broni nie trwało długo i wszystko zaczynało się od początku. Najgorzej było, kiedy schodził na ląd jako sztauer, bo na statku nie było dla niego pracy. Im bardziej nim pomiatano, tym trudniej mu było wytrzymać w domu. Nie miał temperamentu, żeby załadowywać, rozładowywać i dawać sobą kierować. W wielkim, ciemnym, pozbawionym tlenu brzuchu statku czy magazynu portowego czuł się jak szczur. Morze widział jedynie kątem oka. Dla kogoś przyzwyczajonego do jego bezkresu było to zabójcze.

      Jego zejście na ląd stało się początkiem końca ich związku. Łączyła ich wielka namiętność – intensywna i gwałtowna – i właśnie dlatego tak niepodatna na nic, nie dająca się przekształcić w cokolwiek innego. Przyjaźń? Nie, między nimi nie było to możliwe.

      W każdej chwili wszystko może się zdarzyć. Z taką świadomością dorastałyśmy. To czuło się w powietrzu. I rzeczywiście, to, co się później wydarzyło, poznałyśmy po zapachu. Mama zaczęła inaczej pachnieć. Czułyśmy to, kiedy późnym wieczorem wracała do naszego wynajętego pokoju. Ciągnął się za nią nowy, dziwny zapach, jakby towarzyszył jej ktoś obcy. Czułyśmy to wyraźnie, gdy leżąc w ciemności, czekałyśmy na jej powrót. Kiedy szła schodami od podwórza, przechodziła przez pokój, a potem wyczerpana padała na łóżko i gasła, zapach zostawał. Gdyby ojciec nie spędzał wieczorów na hulankach, też by to zauważył, a tak czułyśmy to tylko my, jej córki. I byłyśmy zgodne, że najlepiej będzie, jeśli przy nim nie puścimy pary z ust.

      Być może dzieci zawsze czują, СКАЧАТЬ