Название: Prowadź swój pług przez kości umarłych
Автор: Olga Tokarczuk
Издательство: PDW
Жанр: Криминальные боевики
isbn: 9788308049792
isbn:
To mi się przypomniało, kiedy siedzieliśmy w kuchni Matogi. I moje Dziewczynki.
Matoga, słuchając tej opowieści, ugotował jajka na miękko i podał je teraz w porcelanowych kieliszkach.
– Nie mam takiego zaufania do władzy jak ty – powiedział. – Wszystko należy robić samemu.
Nie wiem, co miał wtedy na myśli.
3. Światłość Wiekuista
„Wszystko, co Żyje z Ziemskiego Rodzenia, Musi pochłonąć Ziemia”.
Kiedy wróciłam do domu, było już jasno i zupełnie straciłam czujność, bo znowu wydawało mi się, że słyszę tupot Dziewczynek na posadzce w sieni, widzę ich pytający wzrok, zmarszczenie czoła, uśmiech. I już ciało przygotowało się do powitalnych rytuałów, do czułości.
Ale w domu było całkiem pusto. Zimna biel wpływała przez okna miękkimi falami i ogromna otwarta przestrzeń Płaskowyżu wpychała się natarczywie do środka. Schowałam sarnią głowę w garażu, gdzie było zimno, podłożyłam do pieca. Tak jak stałam, poszłam spać i spałam jak nieżywa.
– Pani Janino.
I po chwili znowu, głośniej:
– Pani Janino.
Obudził mnie głos w sieni. Niski, męski, nieśmiały. Ktoś tam stał i wołał mnie po znienawidzonym Imieniu. Byłam zła podwójnie: dlatego że znowu nie pozwalano mi spać i że nazywano mnie Imieniem, którego nie lubię i nie akceptuję. Dano mi je przez przypadek i bezmyślnie. Tak to jest, gdy Człowiek nie zastanowi się nad znaczeniem Słów, a tym bardziej Imion, i używa ich na oślep. Nie pozwalałam, żeby mówiono do mnie: „pani Janino”.
Wstałam i otrzepałam ubranie, bo nie wyglądało najlepiej – spałam w nim przecież już kolejną Noc, i wyjrzałam z pokoju. W sieni, w kałuży roztopionego śniegu, stało dwóch mężczyzn ze wsi. Obaj byli wysocy, barczyści i mieli wąsy. Weszli, bo nie zamknęłam drzwi, i chyba mieli z tego powodu słuszne poczucie winy.
– Chcielibyśmy panią prosić, żeby pani tam przyszła – odezwał się grubym głosem jeden z nich.
Uśmiechnęli się przepraszająco i zobaczyłam, że mają identyczne zęby. Kojarzyłam ich, pracowali przy wyrębie drzew. Widywałam ich w sklepie we wsi.
– Dopiero stamtąd wróciłam – mruknęłam.
Powiedzieli, że Policja jeszcze nie dojechała i czekają na księdza. Że w Nocy zasypało drogi. Że nawet droga do Czech i Wrocławia jest nieprzejezdna i tiry stoją w długich korkach. Ale wieści szybko rozchodzą się po okolicy i piechotą przyszło trochę znajomych Wielkiej Stopy. Miło było usłyszeć, że miał jakichś znajomych. Miałam wrażenie, że te przeciwności pogody poprawiają im nastrój. Lepiej jest mierzyć się z zamiecią śnieżną niż ze śmiercią.
Szłam za nimi, posuwaliśmy się w puszystym, bielutkim śniegu. Był świeży i od niskiego zimowego Słońca dostał rumieńców. Mężczyźni torowali mi drogę. Obydwaj mieli na nogach walonki – mocne gumowe buty z filcową cholewką, to tutaj jedyna zimowa męska moda. Szerokimi podeszwami wydeptywali dla mnie mały tunel.
Przed domem stało kilku innych mężczyzn, palili papierosy. Ukłonili się niepewnie, uciekając wzrokiem. Śmierć kogoś znajomego pozbawia każdego pewności siebie. Mieli taki sam wyraz twarzy – odświętnej powagi i formalnego uroczystego smutku. Mówili do siebie przytłumionymi głosami. Kto skończył palić, wchodził do środka.
Wszyscy bez wyjątku mieli wąsy. Stali ponuro wokół wersalki z ciałem. Co chwila otwierały się drzwi i dochodzili nowi, wnosząc do pokoju śnieg i metaliczny zapach mrozu. Byli to głównie dawni robotnicy pegeeru, teraz na zasiłkach, od czasu do czasu imający się pracy przy wyrębie lasu. Niektórzy z nich jeździli do pracy do Anglii, ale jakoś szybko wracali, przerażeni obcością. Albo prowadzili z uporem swoje małe, niedochodowe gospodarstwa, które trzymały się przy życiu dzięki dopłatom z Unii. Sami mężczyźni. Pomieszczenie zaparowało od ich oddechów, czuć teraz było lekki zapach strawionego alkoholu, tytoniu i wilgotnych ubrań. Rzucali okiem na ciało, ukradkiem, szybko. Słychać było pociąganie nosem, ale nie wiadomo, czy od mrozu, czy może rzeczywiście tym wielkim chłopom do oczu napływały łzy i nie mając tam ujścia, spływały do nosa. Nie było Matogi ani nikogo znajomego.
Jeden z mężczyzn wyciągnął z kieszeni garść płaskich świeczek w metalowych miseczkach i dał mi je tak oczywistym gestem, że je wzięłam odruchowo, ale nie bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Dopiero po dłuższej chwili doceniłam ten jego pomysł. O tak, trzeba wokół rozstawić te świeczki i je zapalić; zrobi się poważnie i uroczyście. Może ich płomień pozwoli popłynąć łzom i wsiąknąć w sumiaste wąsy. I to przyniesie wszystkim ulgę. Zakrzątnęłam się więc przy świeczkach i pomyślałam, że wielu z nich zrozumiało opacznie moje zaangażowanie. Wzięli mnie za mistrzynię ceremonii, za przywódczynię zgromadzenia pogrzebowego, bo kiedy zapłonęły świece, nagle ucichli i wlepili we mnie swój smutny wzrok.
– Niech pani zaczyna – szepnął do mnie ten, którego, jak mi się wydawało, skądś znałam.
Nie zrozumiałam.
– Niech pani zacznie śpiewać.
– Co mam śpiewać? – zaniepokoiłam się nie na żarty. – Nie umiem śpiewać.
– Cokolwiek – powiedział – najlepiej „Wieczne odpoczywanie”.
– Dlaczego ja? – zapytałam niecierpliwym szeptem.
Wtedy ten stojący najbliżej mnie odpowiedział zdecydowanym tonem:
– Bo jest pani kobietą.
Ach tak. Więc to tak rozłożyły się dziś akcenty. Nie wiedziałam, co ma moja płeć do śpiewania, ale nie chciałam w takiej chwili buntować się przeciw tradycji. „Wieczne odpoczywanie”. Pamiętałam tę pieśń z pogrzebów, z wczesnego dzieciństwa; jako osoba dorosła nie chodziłam na pogrzeby. Ale nie pamiętałam słów. Okazało się jednak, że wystarczyło tylko zamruczeć początek, a cały chór grubych głosów natychmiast dołączył do mojego mizernego i powstał z tego niepewny, fałszujący wielogłos, który jednak przy każdym następnym powtórzeniu przybierał na sile. I sama nagle poczułam ulgę, mój głos СКАЧАТЬ