Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk страница 10

Название: Prowadź swój pług przez kości umarłych

Автор: Olga Tokarczuk

Издательство: PDW

Жанр: Криминальные боевики

Серия:

isbn: 9788308049792

isbn:

СКАЧАТЬ sobie jeszcze kanału o gwiazdach i planetach. „TV Wpływy Kosmosu”. Taka telewizja też właściwie składałaby się z map, pokazywałaby linie wpływów, pola planetarnych rażeń. „Nad ekliptyką zaczyna wschodzić Mars, proszę szanownych widzów, wieczorem przetnie pas wpływów Plutona. Prosimy o pozostawienie samochodów w garażach i na zadaszonych parkingach, a także o pochowanie noży, uważne schodzenie do piwnicy, a póki ta planeta przechodzi przez znak Raka, apelujemy o unikanie kąpieli i wycofanie się rakiem z rodzinnych kłótni” – mówiłaby szczupła, eteryczna prezenterka. Wiedzielibyśmy, dlaczego spóźniły się dziś pociągi, a listonosz zakopał się w śniegu swoim cinquecento, i dlaczego nie udał się majonez, a ból głowy odszedł nagle sam, bez tabletki, tak samo znienacka, jak przyszedł. Znalibyśmy czas, kiedy można zacząć farbować włosy i na kiedy planować śluby.

      Wieczorem obserwuję Wenus, dokładnie śledzę przemiany tej pięknej Panny. Wolę ją jako Gwiazdę Wieczorną, kiedy pojawia się niby znikąd, jak wyczarowana, i schodzi za Słońcem w dół. Iskra odwiecznego światła. Właśnie o Zmroku dzieją się najciekawsze rzeczy, bo wtedy zacierają się proste różnice. Mogłabym żyć w wiecznym Zmierzchu.

      4. 999 śmierci

      „Ten, kto wątpi w to, co widzi,

      Prośby twoje ci wyszydzi.

      Słońce i Księżyc, gdyby tak wątpiły,

      Z nieba by zaraz ustąpiły”.

      Sarnią głowę pochowałam następnego dnia na moim cmentarzu przy domu. Włożyłam do dziury w ziemi prawie wszystko, co zabrałam z domu Wielkiej Stopy. Reklamówkę, na której zostały ślady krwi, powiesiłam na gałęzi śliwki, ku pamięci. Od razu napadało do niej śniegu, a nocny mróz zamienił go w lód. Biedziłam się długo, żeby wykopać jaki taki dół w zamarzniętej kamienistej glebie. Łzy marzły mi na policzkach.

      Na grobie, jak zwykle, położyłam kamień. Na moim cmentarzu było już sporo takich kamieni. Leżały tu: pewien stary Kot, którego truchło znalazłam w piwnicy, gdy kupiłam ten dom, i Kotka, wpółdzika, która umarła po porodzie razem ze swoimi Małymi. Lis, którego zabili robotnicy leśni, twierdząc, że był wściekły, kilka Kretów i zagryziona przez Psy Sarna z zeszłej zimy. To tylko niektóre Zwierzęta. Te, które znajdowałam martwe w lesie, we wnykach Wielkiej Stopy, przenosiłam tylko w inne miejsce, żeby przynajmniej ktoś się nimi pożywił.

      Z ładnie położonego cmentarzyka, nad stawem, na bardzo łagodnym zboczu, widać było cały chyba Płaskowyż. Też chciałabym tu leżeć i mieć stąd pieczę nad wszystkim, zawsze.

      Starałam się dwa razy dziennie robić obchód moich włości. Muszę ciągle mieć Lufcug na oku, skoro podjęłam już to zobowiązanie. Chodziłam po kolei do każdego z domów oddanych pod moją opiekę, a na koniec jeszcze wspinałam się na górkę, żeby ogarnąć jednym spojrzeniem cały nasz Płaskowyż.

      Z tej perspektywy widać było to, czego nie widać z bliska: ślady na śniegu dokumentowały tutaj zimą każdy ruch, nic nie mogło umknąć tej ewidencji, śnieg starannie jak kronikarz zapisywał kroki Zwierząt i ludzi, uwieczniał nieliczne ślady kół samochodów. Uważnie oglądałam nasze dachy – czy gdzieś nie zrobił się ze śniegu nawis, który mógłby potem oberwać rynny albo – nie daj Boże – zatrzymać się przy kominie, utknąć gdzieś i topnieć powoli, sącząc wodę pod dachówkami do środka. Przyglądałam się oknom, czy całe, czy podczas poprzedniej wizyty czegoś nie zaniedbałam, nie zostawiłam może zapalonego światła; obserwowałam też obejście, drzwi, bramy, szopy, składy drzewa.

      Byłam stróżem własności moich sąsiadów, gdy oni sami oddawali się zimowym pracom i rozrywkom w mieście – ja spędzałam tu za nich zimę, strzegłam ich domów przed zimnem i wilgocią i pilnowałam ich kruchego dobytku. W ten sposób wyręczałam ich w uczestniczeniu w Ciemnościach.

      Niestety, znowu dały o sobie znać moje Dolegliwości. Tak właśnie było, że nasilały się z powodu stresu i innych niezwykłych wydarzeń. Czasami wystarczyła nieprzespana Noc, żeby wszystko zaczynało mi dokuczać. Drżały mi ręce i miałam wrażenie, że przez członki przebiega mi prąd, jakby ciało spowijała niewidzialna siatka elektryczna i ktoś wymierzał mi drobne Kary, na chybił trafił. Wtedy bark czy nogi ogarniał niespodziewany, nieprzyjemny skurcz. Teraz czułam, jak zdrętwiała mi zupełnie stopa, ścierpła i kłuła. Idąc, ciągnęłam ją za sobą, utykałam. I jeszcze: od miesięcy miałam wciąż mokre oczy; łzy zaczynały płynąć nagle i bez powodu.

      Postanowiłam, że dziś mimo bólu wejdę na stok i spojrzę na wszystko z góry. Na pewno świat będzie na swoim miejscu. Może to mnie uspokoi i sprawi, że moje gardło rozluźni się i lepiej się poczuję. Wcale nie żałowałam Wielkiej Stopy. Ale gdy mijałam jego dom z daleka, przypomniało mi się jego martwe ciało kobolda w kawowym garniturze i potem przyszły mi do głowy ciała wszystkich znajomych żywych, szczęśliwe w swoich domach. I ja sama, moja stopa i chude, żylaste ciało Matogi, wszystko wydało mi się podszyte potwornym smutkiem, nie do zniesienia. Patrzyłam na czarno-biały krajobraz Płaskowyżu i zrozumiałam, że smutek jest ważnym słowem w definicji świata. Leży u podstaw wszystkiego, jest piątym żywiołem, kwintesencją.

      Pejzaż, który się przede mną otworzył, składał się z odcieni bieli i czerni, przeplecionych ze sobą liniami drzew na miedzach między polami. Tam gdzie trawy nie zostały wykoszone, śnieg nie zdołał przykryć pól jednorodną białą płaszczyzną. Źdźbła przebijały się przez jego pokrywę i z daleka wyglądało to tak, jakby wielka ręka właśnie zaczęła szkicować jakiś abstrakcyjny wzór, ćwiczyć się w krótkich pociągnięciach, delikatnych, subtelnych. Widziałam piękne figury geometryczne pól, pasy i prostokąty, każdy inny w swej strukturze, o własnym odcieniu, inaczej nachylony do pospiesznego zimowego Zmierzchu. I nasze domy, wszystkie siedem, rozrzucone były tutaj jak część natury, jakby wyrosły tu wraz z miedzami, także strumień i mostek na strumieniu, wszystko to wydawało się starannie zaprojektowane i ustawione być może tą samą ręką, która ćwiczyła się w szkicowaniu.

      Mogłabym i ja naszkicować mapę z pamięci. Nasz Płaskowyż miałby na niej kształt grubego półksiężyca, otoczonego z jednej strony Górami Srebrnymi, niedużym, niewysokim pasmem górskim, które jest wspólne dla nas i dla Czechów, a z drugiej, polskiej strony – Wzgórzami Białymi. Jest na nim tylko jedna osada – nasza. Wieś i miasteczko leżą w dole, na północnym wschodzie, tak jak cała reszta. Różnica poziomów między Płaskowyżem a resztą Kotliny Kłodzkiej nie jest duża, ale wystarczy, żeby się czuć tutaj trochę wywyższonym i patrzeć na wszystko z góry. Droga wspina się z dołu mozolnie, od północy dość łagodnie, ale zjazd z Płaskowyżu po wschodniej stronie jednak kończy się u nas dość stromo, co zimą bywa niebezpieczne. W czasie ostrych zim Dyrekcja Dróg, czy też jak się tam nazywa ta instytucja, wyłącza tę drogę z ruchu. Wtedy jeździmy nią nielegalnie, na własne ryzyko. O ile, oczywiście, mamy dobre samochody. Właściwie mówię o sobie. Matoga ma tylko motorower, a Wielka Stopa miał własne nogi. Tę stromą część nazywamy Przełęczą. Jest tam też w pobliżu kamieniste urwisko, lecz myliłby się ten, kto uznałby je za twór naturalny. Są to bowiem pozostałości dawnego kamieniołomu, który wgryzał się kiedyś w Płaskowyż i z pewnością w końcu by go zupełnie pożarł ustami koparek. Podobno są plany, żeby go znowu uruchomić, a wtedy znikniemy z powierzchni Ziemi, zjedzeni przez Maszyny.

СКАЧАТЬ