Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk страница 5

Название: Prowadź swój pług przez kości umarłych

Автор: Olga Tokarczuk

Издательство: PDW

Жанр: Криминальные боевики

Серия:

isbn: 9788308049792

isbn:

СКАЧАТЬ Patryk albo – nie daj Boże – Janina. Dlatego staram się nigdy nie używać imion i nazwisk, lecz raczej określeń, które przychodzą do głowy samoistnie, gdy patrzymy na kogoś po raz pierwszy. Jestem przekonana, że jest to najwłaściwszy sposób używania języka, nie zaś przerzucanie się słowami wypranymi ze znaczeń. Matoga na przykład nazywa się Świerszczyński, tak ma napisane na drzwiach, a przed nazwiskiem: „Ś.” – czy jest jakieś imię na Ś? Przedstawiał się zawsze: „Świerszczyński”, lecz chyba nie oczekiwał, że będziemy sobie łamali język, by to wypowiadać. Uważam, że każdy z nas widzi innego Człowieka w swój własny sposób, więc ma prawo nadać mu takie imię, jakie uważa za stosowne i pasujące. Tak oto jesteśmy wieloimienni. Mamy tyle imion, z iloma ludźmi wchodzimy w jakieś związki. Nazwałam Świerszczyńskiego Matogą i myślę, że to miano dobrze oddawało jego Właściwości.

      Ale teraz, gdy popatrzyłam na Sukę, przyszło mi natychmiast do głowy ludzkie imię – Marysia. Może od sierotki, taka była zabiedzona.

      – Czy ona czasami nie nazywa się Marysia? – zapytałam.

      – Możliwe – odpowiedział. – Tak, chyba tak. Ona nazywa się Marysia.

      W podobny sposób odbyło się nazywanie Wielkiej Stopy. To nie było skomplikowane, narzuciło mi się samo, kiedy zobaczyłam jego ślady na śniegu. Matoga mówił o nim z początku „Włochaty”, ale potem zapożyczył ode mnie „Wielką Stopę”. Znaczy to tylko, że imię wybrałam mu dobre.

      Niestety, sama dla siebie nie mogłam wybrać żadnego porządnego imienia. To zapisane w papierach uważam za skandalicznie niedopasowane i krzywdzące – Janina. Myślę, że naprawdę mam na imię Emilia albo Joanna. Czasem też sądzę, że jakoś podobnie do Irmtrud. Albo Bożygniewa. Albo Nawoja.

      Matoga zaś jak ognia stara się unikać nazywania mnie po imieniu. To też coś znaczy. Zawsze mu jakoś tak wychodzi, że od razu zwraca się do mnie na „ty”.

      – Poczekasz ze mną, aż przyjadą? – zapytał.

      – Jasne – zgodziłam się ochoczo i zdałam sobie sprawę, że nie odważyłabym się powiedzieć do niego „Matogo”. Kiedy się jest bliskimi sąsiadami, nie potrzebuje się imion, żeby się do siebie zwracać. Kiedy, przechodząc, widzę, jak plewi w ogródku, nie potrzebuję jego imienia, żeby się do niego odezwać. To szczególny stopień zażyłości.

      Nasza osada to kilka domów, które stoją na Płaskowyżu, z dala od reszty świata. Płaskowyż jest dalekim geologicznym krewnym Gór Stołowych, ich odległą zapowiedzią. Przed wojną nasza kolonia nazywała się Luftzug, czyli Przeciąg, dziś zostało z tego nieoficjalne Lufcug, bo oficjalnie nie mamy nazwy. Na mapie widać tylko drogę i kilka domów, żadnych liter. Zawsze wieje tutaj wiatr, masy powietrza przelewają się przez góry z zachodu na wschód, z Czech do nas. Zimą wiatr staje się gwałtowny i świszczący; wyje w kominach. Latem rozprasza się w liściach i szeleści, nigdy nie jest tu cicho. Wielu ludzi stać na to, żeby mieć jeden dom w mieście, ten całoroczny, oficjalny, a drugi – jakby frywolny, dziecięcy – na wsi. I tak też te domy wyglądają – dziecinnie. Małe, przycupnięte, ze stromymi dachami i maleńkimi okienkami. Wszystkie zbudowano przed wojną i wszystkie postawiono w taki sam sposób: długimi ścianami na wschód i zachód, jedną krótką na południe – i drugą, do której przylega stodoła, od północy. Tylko dom Pisarki jest trochę bardziej ekscentryczny – dobudowano tu wszędzie tarasy i balkony.

      Nie ma się co dziwić ludziom, którzy opuszczają Płaskowyż zimą. Trudno jest tu mieszkać od października do kwietnia, wiem coś o tym. Co roku spada tutaj wielki śnieg, a wiatr starannie rzeźbi z niego zaspy i diuny. Ostatnie zmiany klimatyczne ociepliły wszystko, tylko nie nasz Płaskowyż. A wręcz przeciwnie, zwłaszcza w lutym, śniegi są większe i dłużej leżą. Mróz kilka razy w ciągu zimy dochodzi do dwudziestu stopni, a zima kończy się na dobre w kwietniu. Droga jest marna, mróz i śnieg niszczy to, co niewielkimi nakładami próbuje naprawić gmina. Do asfaltu trzeba jechać cztery kilometry polną drogą pełną kolein, a i tak nie ma się tam po co pchać – autobus do Kudowy na dole odchodzi rano i wraca po południu. Latem, gdy nieliczne tutejsze wyblakłe dzieci mają wakacje, autobusy nie jeżdżą w ogóle. We wsi jest szosa, która niezauważalnie, jak czarodziejska różdżka, zamienia ją w przedmieścia małego miasteczka. Gdyby się tylko miało ochotę – mogłoby się dojechać tą szosą do Wrocławia albo do Czech.

      Ale są tacy, którym to wszystko pasuje. Byłoby tu wiele Hipotez do postawienia, gdybyśmy się mieli bawić w tego rodzaju dochodzenia. Psychologia i socjologia mogłyby tutaj wskazać wiele tropów, ale mnie ten temat zupełnie nie zajmuje.

      Na przykład ja i Matoga dzielnie stawiamy czoło zimie. A zresztą to niemądre określenie: „stawiać czoło”; my raczej wojowniczo wysuwamy dolną szczękę, jak ci mężczyźni na mostku we wsi. Gdy się ich sprowokuje jakimś niepochlebnym słowem, mówią: „No co? No co?”, zaczepnie. W pewnym sensie my też prowokujemy zimę, ale ona nas ignoruje tak samo jak reszta świata. Starzy ekscentrycy. Hipisi z bożej łaski.

      Zima pięknie otula wszystko tutaj białą watą, skraca maksymalnie dzień, tak że gdy się nieopatrznie zasiedzi w nocy, można się obudzić w Mroku popołudnia następnego dnia, co – przyznam szczerze – zdarza mi się coraz częściej od zeszłego roku. Niebo wisi tu nad nami ciemne i niskie, jak brudny ekran, na którym rozgrywają się nieposkromione batalie chmur. Po to są nasze domy – żeby chronić nas przed tym niebem, inaczej przeniknęłoby do samego wnętrza naszych ciał, gdzie, podobna małej szklanej kulce, tkwi nasza Dusza. Jeżeli coś takiego w ogóle istnieje.

      Nie wiem, co przez te ciemne miesiące robi Matoga, nie mamy ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, choć – nie ukrywam – liczyłabym na więcej. Widujemy się raz na kilka dni i mówimy sobie wtedy parę słów na powitanie. Nie po to przeprowadziliśmy się tutaj, żeby sobie teraz urządzać wspólne herbatki. Matoga kupił dom w rok po mnie i wygląda na to, że postanowił rozpocząć swoje nowe życie, jak każdy, komu skończyły się pomysły i środki na stare. Podobno pracował w cyrku, ale nie wiem, czy był tam na przykład księgowym, czy akrobatą. Wolę myśleć, że akrobatą, i kiedy utyka, wyobrażam sobie, że dawno temu, w pięknych latach siedemdziesiątych, podczas jakiegoś szczególnego numeru stało się coś, co sprawiło, że nie trafił ręką na drążek i upadł z wysoka na wysypaną trocinami podłogę. Po dłuższym zastanowieniu przyznaję jednak, że zawód księgowego nie jest złym zawodem, i umiłowanie porządku właściwe księgowym budzi mój szacunek, aprobatę i niewypowiedziany respekt. Umiłowanie porządku Matogi widoczne jest w jego małym obejściu od razu: drewno na zimę leży poukładane w przemyślne sągi, które przypominają spiralę. Powstaje z tego zgrabny kopiec o złotych proporcjach. Można te jego sągi traktować jako miejscowe dzieło sztuki. Trudno mi się oprzeć pięknemu spiralnemu porządkowi. Kiedy przechodzę tamtędy, zawsze przystaję na chwilkę i podziwiam tę budującą współpracę rąk i umysłu, która w tak banalnej rzeczy jak drewno na opał wyraża najdoskonalszy ruch we Wszechświecie.

      Ścieżka przed domem Matogi wysypana jest równiutko żwirem i ma się wręcz wrażenie, że jest to żwir specjalny, zbiór kamyczków identycznych, ręcznie selekcjonowanych w podziemnych skalnych fabrykach żwiru, prowadzonych przez koboldy. W oknach wiszą czyste firany, a każda fałda jest równa innej; zapewne używa do tego specjalnego urządzenia. I kwiaty w ogródku ma czyste i porządne, wyprostowane i smukłe, jakby uprawiały СКАЧАТЬ