Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk страница 11

Название: Prowadź swój pług przez kości umarłych

Автор: Olga Tokarczuk

Издательство: PDW

Жанр: Криминальные боевики

Серия:

isbn: 9788308049792

isbn:

СКАЧАТЬ Wołowe Serce, ponieważ widział, jak kiedyś z ciężarówki jadącej z ubojni należącej do miejscowego tuza wypadła skrzynka z podrobami i krowie serca rozsypały się po drodze; przynajmniej tak twierdzi. Wydaje mi się to dosyć makabryczne i nie wiem naprawdę, czy mu się to wszystko nie przywidziało. Dyzio bywa czasem przewrażliwiony na punkcie niektórych tematów. Asfalt łączy ze sobą miasta w Kotlinie. Przy dobrej pogodzie można z naszego Płaskowyżu zobaczyć i drogę, i nawleczone na nią Kudowę, Lewin, a nawet na północy, daleko, Nową Rudę, Kłodzko i Ząbkowice, które przed wojną nazywały się Frankenstein.

      To już daleki świat. Ja zwykle moim Samurajem jeździłam do miasta przez Przełęcz. Za nią można było skręcić w lewo i podjechać pod granicę, która wiła się kapryśnie i łatwo było przez nią przejść niezauważalnie na każdym dłuższym spacerze. Często mi się to zdarzało przez nieuwagę, gdy podczas swojego obchodu trafiałam aż tutaj. Ale czasami lubiłam ją też przekraczać specjalnie, z rozmysłem, tam i z powrotem. Kilkanaście, kilkadziesiąt razy. Bawiłam się tak z pół godziny – w przechodzenie przez granicę. Sprawiało mi to przyjemność, bo pamiętałam czas, kiedy nie było to możliwe. Podoba mi się przekraczanie granic.

      Zwykle najpierw sprawdzałam dom Profesorostwa, mój ulubiony. Był mały i prosty. Milczący, samotny domek o białych ścianach. Oni sami bywali w nim rzadko, raczej ich dzieci pojawiały się tu z przyjaciółmi i wtedy wiatr niósł ich hałaśliwe głosy. Dom z otwartymi okiennicami, oświetlony i wypełniony głośną muzyką, wydawał się trochę oszołomiony i ogłuszony. Można powiedzieć, że z tymi rozdziawionymi otworami okiennymi wyglądał gapowato. Wracał do siebie, gdy oni wyjeżdżali. Jego słabą stroną był stromy dach. Śnieg zsuwał się z niego i leżał do maja pod północną ścianą, przez którą wilgoć przenikała do wnętrza. Musiałam wtedy odśnieżać, co zwykle jest ciężką, niewdzięczną pracą. Wiosną moim zadaniem była troska o ogródek – posadzenie kwiatków i pielęgnowanie tych, które już rosły na kamienistym spłachetku ziemi przed domem. To robiłam z przyjemnością. Zdarzało się, że potrzebne były drobne naprawy, wówczas dzwoniłam do Profesorostwa do Wrocławia i oni przesyłali mi pieniądze na konto. Wtedy musiałam sama zamówić robotników i przypilnować prac.

      Zauważyłam też tej zimy, że w ich piwnicy zamieszkały Nietoperze, całkiem sporą rodziną. Kiedyś musiałam tam wejść, wydawało mi się bowiem, że słyszę z dołu cieknącą wodę. To by dopiero było, gdyby pękła rura. Zobaczyłam je śpiące, zbite w gromadkę, u kamiennego sklepienia; wisiały bez ruchu, a jednak miałam wrażenie, że obserwują mnie przez sen, że światło żarówki odbija się w ich otwartych oczach. Pożegnałam się z nimi szeptem do wiosny i nie stwierdziwszy awarii, na palcach wróciłam na górę.

      W domu Pisarki zalęgły się zaś Kuny. Nie nadałam im żadnych imion, bo nie potrafiłam ich ani policzyć, ani od siebie odróżnić. To, że niełatwo jest je ujrzeć, stanowi ich szczególną Właściwość, są jak duchy. Pojawiają się i znikają tak szybko, że nie wierzy się w to, co się zobaczyło. Pięknymi Zwierzętami są Kuny. Mogłabym je mieć w herbie, gdyby była taka potrzeba. Wydają się lekkie i niewinne, ale to tylko pozory. W rzeczywistości są to groźne i przebiegłe Istoty. Prowadzą swoje małe wojny z Kotami, Myszami i Ptakami. Walczą między sobą. W domu Pisarki wcisnęły się między dachówki a ocieplenie strychu i, podejrzewam, sieją tam spustoszenie, niszcząc wełnę mineralną i wygryzając dziury w drewnianych płytach.

      Pisarka zjeżdżała zazwyczaj w maju, samochodem wyładowanym pod sufit książkami i egzotyczną żywnością. Pomagałam jej się rozpakować, bo miała chory kręgosłup. Chodziła w kołnierzu ortopedycznym, podobno miała kiedyś wypadek. A może kręgosłup popsuł jej się od pisania. Przypominała kogoś, kto przetrwał Pompeje – jakby cała była przysypana popiołem; jej twarz była popielata, i kolor ust, i szare oczy, i długie włosy ciasno ściągnięte gumką i upięte na czubku głowy w mały kok. Gdybym ją znała trochę gorzej, na pewno przeczytałabym jej książki. Ale ponieważ znałam ją lepiej, bałam się po nie sięgnąć. Może znalazłabym tam siebie opisaną w sposób, którego nie potrafiłabym pojąć. Albo moje ukochane miejsca, które dla niej są zupełnie czym innym niż dla mnie. W jakimś sensie takie osoby jak ona, te, które władają piórem, bywają niebezpieczne. Narzuca się od razu podejrzenie fałszu – że taka osoba nie jest sobą, tylko okiem, które bezustannie patrzy, a to, co widzi, zamienia w zdania; w ten sposób okrawa rzeczywistość ze wszystkiego, co w niej najważniejsze, z niewyrażalności.

      Spędzała tutaj czas do końca września. Raczej nie wychodziła z domu; czasem tylko, gdy upał pomimo naszego wiatru stawał się nieznośny i lepki, kładła swoje popieliste ciało na leżaku i bez ruchu tkwiła na słońcu, szarzejąc jeszcze bardziej. Gdybym mogła zobaczyć jej stopy, może okazałoby się, że ona też nie jest Istotą ludzką, ale jakąś inną odmianą bytu. Rusałką logosu, sylfidą. Czasami przyjeżdżała do niej przyjaciółka, ciemnowłosa, silna kobieta z jaskrawo pomalowanymi ustami. Miała na twarzy znamię, brązową myszkę, co znaczy, jak mniemam, że Wenus w momencie jej Narodzin znajdowała się w pierwszym domu. Wtedy razem gotowały, jakby im obu przypomniały się atawistyczne rodzinne rytuały. Kilka razy zeszłego lata jadłam z nimi: ostra zupa z mlekiem kokosowym, placki ziemniaczane z kurkami. Dobrze gotowały, smacznie. Ta przyjaciółka była dla Popielistej bardzo czuła i opiekowała się nią, jakby tamta była dzieckiem. Z pewnością wiedziała, co robi.

      Najmniejszy dom, pod mokrym laskiem, zakupiła niedawno hałaśliwa rodzina z Wrocławia. Ci mieli dwoje otyłych, rozpuszczonych dzieci, nastolatków, i sklep spożywczy na Krzykach. Dom miał być przebudowany i zamieniony w dworek polski – dobuduje mu się kiedyś kolumny i ganek, z tyłu będzie basen. Tak mi opowiadał ich ojciec. Lecz najpierw wszystko zostało ogrodzone odlewanym z betonu płotem. Płacili mi hojnie i prosili, żeby codziennie zaglądać do środka, czy nikt się tam nie włamał. Sam dom był stary, zniszczony i sprawiał wrażenie, jakby chciał, żeby zostawiono go w spokoju, żeby sobie murszał ku przyszłości. W tym roku czekała go jednak rewolucja, już przywieziono góry piasku i zwalono przed bramą. Wiatr zwiewał ciągle folię, którą je okryto, rozkładanie jej z powrotem kosztowało mnie wiele trudu. Na swoim terenie mieli małe źródło i planowali tam zrobić stawy rybne, wymurować grill. Nazywali się Studzienni. Długo zastanawiałam się, czy mam im nadać jakieś swoje imię, lecz potem uznałam, że jest to jeden z dwóch znanych mi przypadków, kiedy nazwisko pasuje do Człowieka. Byli to rzeczywiście ludzie ze studni – tacy, co to wpadli do niej dawno temu i teraz na jej dnie urządzali sobie swoje życie, myśląc, że studnia jest całym światem.

      Ostatni dom, tuż przy drodze, był domem do wynajęcia. Najczęściej brały go młode małżeństwa z dziećmi, te szukające natury na weekend. Czasami kochankowie. Bywało, że i podejrzane typy, które upijały się wieczorem i całą Noc pokrzykiwały pijacko, a potem spały do południa. Wszyscy oni przemykali przez nasz Lufcug jak cienie. Na jeden weekend. Jednochwilowi. Mały, wyremontowany bezosobowo domek należał do najbogatszego Człowieka w okolicy, który w każdej dolinie i na każdym płaskowyżu posiadał coś na własność. Facet nazywał się Wnętrzak – i to był właśnie ten drugi przypadek, kiedy nazwisko samo z siebie pasuje do właściciela. Podobno kupił dom ze względu na ziemię, na której ten dom stał. Podobno kupował ziemię, żeby ją kiedyś zamienić w kamieniołom. Podobno cały Płaskowyż nadaje się na kamieniołom. Podobno żyjemy tutaj na żyle złota, które nazywa się granit.

      Musiałam się naprawdę starać, żeby to wszystko ogarnąć. I jeszcze mostek, czy jest w porządku СКАЧАТЬ