Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 8

Название: Kryminał

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski

Издательство: PDW

Жанр: Исторические приключения

Серия: Kryminał

isbn: 9788375653700

isbn:

СКАЧАТЬ ład­na dziew­czy­na pod­nio­sła gło­wę znad ste­ry­li­za­to­ra, w któ­rym ukła­da­ła na­rzę­dzia.

      – Do­bry wie­czór, pa­nie dok­to­rze.

      – Do­bry wie­czór, pan­no Saro. Nie po­zna­łem pani. Zmie­niła pani ko­lor wło­sów?

      – Tak. Nie po­do­ba się panu?

      – Ow­szem, po­do­ba mi się. Zro­bi­ła się pani te­raz na ta­ką ty­cja­now­ską pięk­ność.

      – Ja tam naj­le­piej lu­bię na­tu­ral­ny ko­lor wło­sów – wtrą­ciła się do roz­mo­wy pani He­le­na. – No, sia­daj, sia­daj, Sta­chu. Obej­rzy­my two­je ząb­ki. O, nie­do­brze, nie­do­brze. Za­nie­dbu­jesz zęby. Trzy do za­plom­bo­wa­nia, a ten, któ­ry ci do­ku­cza, wy­glą­da bar­dzo nie­wy­raź­nie. Spró­bu­je­my go ura­to­wać, ale po­waż­nie się oba­wiam, że trze­ba go bę­dzie usu­nąć. – Ener­gicz­nie wzię­ła się do czysz­cze­nia zę­bów ma­szy­ną. Or­łow­ski cier­piał w mil­cze­niu.

      Wresz­cie pani Ha­li­na prze­sta­ła znę­cać się nad bra­tem, zdję­ła bia­ły ki­tel i za­rzą­dzi­ła opusz­cze­nie ga­bi­ne­tu. Prze­szli do tak zwa­nej sali re­cep­cyj­nej, któ­ra mia­ła osiem­na­ście me­trów po­wierzch­ni i speł­nia­ła rolę ja­dal­ni, sy­pial­ni i sa­lo­ni­ku.

      We­szła go­spo­sia, star­sza, przy­sa­dzi­sta ko­bie­ta i na­kry­ła stół bia­łym ob­ru­sem.

      Przy her­ba­cie za­czę­li roz­ma­wiać o po­li­ty­ce, a na­stęp­nie pani He­le­na prze­rzu­ci­ła się na te­ma­ty­kę fil­mo­wą, jako że była za­pa­lo­ną ki­no­man­ką.

      – Nie masz po­ję­cia, Sta­chu, co za wspa­nia­ły ak­tor jest ten Gre­go­ry Peck. Gdy­bym była tro­chę młod­sza…

      – Na­pisz do nie­go – uśmiech­nął się Or­łow­ski. – Tyl­ko na wszel­ki wy­pa­dek po­ślij mu swo­ją fo­to­gra­fię sprzed dwu­dzie­stu lat.

      Ude­rzy­ła go po dło­ni.

      – Nie je­steś zbyt miły. Ale ci to wy­ba­czam, jak za­wszę zresz­tą. Po­wiedz, co u cie­bie sły­chać.

      Or­łow­ski na­ło­żył so­bie nowy ka­wa­łek ser­ni­ka.

      – No cóż… jak to u mnie, za­wsze dużo ro­bo­ty, a te­raz jesz­cze urwa­nie gło­wy z tym zjaz­dem.

      – Wiem, wiem. Pan­na Sara już się nie może do­cze­kać.

      Spoj­rzał z uśmie­chem na dziew­czy­nę.

      – Wie­rzę, że pani nie może się do­cze­kać. Czy pani pa­mię­ta ojca?

      – Nie. Skąd­że. By­łam bar­dzo ma­leń­ka. Te­raz mam go oczy­wi­ście przed ocza­mi, bo przy­słał mi swo­ją fo­to­gra­fię. Nie wy­obra­ża pan so­bie, jak się cie­szę, że na­resz­cie spo­tka­my się, po tylu la­tach. Szko­da, że mama nie do­ży­ła tej chwi­li!

      – Tak. Woj­na po­roz­rzu­ca­ła lu­dzi po ca­łym świe­cie. To bę­dzie dla pani dziw­ne uczu­cie spo­tkać się z oj­cem, któ­re­go pani wca­le nie zna.

      – Bar­dzo dziw­ne. Tro­chę się na­wet tego boję.

      – A ja ze swej stro­ny ogrom­nie ża­łu­ję, że stra­cę taką miłą i zdol­ną współ­pra­cow­ni­cę, jak pan­na Sara – po­wie­dzia­ła pani He­le­na.

      – Dla­cze­go pani ma stra­cić?

      – No jak­żeż, moje dziec­ko. Oj­ciec na pew­no bę­dzie chciał pa­nią za­brać ze sobą do An­glii.

      – Po­ja­dę, ale wró­cę. Może uda mi się na­mó­wić ta­tu­sia, żeby na sta­łe osie­dlił się w Pol­sce?

      Or­łow­ski uśmiech­nął się.

      – Bar­dzo wąt­pię. Pro­fe­sor We­in­baum jest tam za gra­ni­cą zwią­za­ny ty­lo­ma spra­wa­mi. Ma oby­wa­tel­stwo an­giel­skie. Nie są­dzę, żeby na sta­łe wra­cał do Pol­ski. Aha… Chcia­łem się pani za­py­tać, jak się czu­je dok­tor Ze­lman?

      – Nie bar­dzo. Od dwóch dni leży w łóż­ku i nie może się ru­szyć.

      – Co się sta­ło?

      – Zła­pał go ten jego ischias.

      – Ach tak. To bar­dzo przy­kra i bo­le­sna cho­ro­ba. Chcia­łem się z nim zo­ba­czyć, ale jak bie­da­czy­sko jest cier­pią­cy, to może in­nym ra­zem.

      – Niech się pan do nie­go wy­bie­rze. Na pew­no zro­bi mu pan dużą przy­jem­ność.

      – Stąd je­dzie pani do domu?

      – Tak. Niech pan po­je­dzie ze mną. Osta­tecz­nie na Żoli­borz to nie taka strasz­na wy­pra­wa.

      – Zgo­da. Po­ja­dę z pa­nią.

      – No, jedz­cie ten ser­nik – wtrą­ci­ła się pani He­le­na.

      – Ależ ko­cha­na He­len­ko, nic in­ne­go nie ro­bi­my.

      Po­roz­ma­wia­li jesz­cze na róż­ne te­ma­ty, zje­dli po no­wej por­cji ser­ni­ka i Or­łow­ski spoj­rzał na ze­ga­rek.

      – Nie gnie­waj się, He­len­ko, ale na nas czas. Je­że­li mam jesz­cze po­ga­wę­dzić chwi­lę z Ze­lma­nem, to trze­ba się ru­szyć.

      – Nie za­po­mnij przyjść za dwa dni z tym zę­bem – upo­mnia­ła go pani He­le­na.

      – Po­sta­ram się.

      Przed Te­atrem Pol­skim zna­leź­li wol­ną tak­sów­kę, któ­ra za­wio­zła ich na Żo­li­borz.

      Ze­lman ucie­szył się na wi­dok przy­ja­cie­la.

      – Jak się masz, Sta­chu. Kopę lat. Nie masz po­ję­cia jak się cie­szę, że przy­je­cha­łeś.

      – Po­dob­no cho­ru­jesz.

      – A niech to dia­bli. Wście­kły je­stem. Aku­rat na ten zjazd tak się urzą­dzi­łem!

      – Co na to ro­bisz?

      – To co zwy­kle. Be­ta­bion plus, BI-for­tis­si­me, na­cie­ra­nia, na­grze­wa­nie ter­mo­fo­rem. Ale wszyst­ko to ra­zem nie­wie­le daje. Swo­je mu­szę od­być. Sia­daj, Sta­chu. Sia­daj i opo­wia­daj co po­ra­biasz. Sły­sza­łem, СКАЧАТЬ