Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 6

Название: Kryminał

Автор: Zygmunt Zeydler-Zborowski

Издательство: PDW

Жанр: Исторические приключения

Серия: Kryminał

isbn: 9788375653700

isbn:

СКАЧАТЬ Han­ka ze­bra­ła ta­le­rze ze sto­li­ka, Ka­rol spy­tał:

      – By­łaś u tego ko­no­wa­ła?

      – Oczy­wi­ście, że by­łam. To nie ża­den ko­no­wał, to do­bry dok­tor.

      Wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Wszy­scy oni są do­brzy do bra­nia for­sy.

      – Nie chciał wziąć ode mnie ani gro­sza.

      – Dziw­ne. Wi­docz­nie chce so­bie od­bić na­stęp­nym ra­zem.

      Spoj­rza­ła na nie­go z nie­chę­cią.

      – Masz bar­dzo nie­mi­ły spo­sób oce­nia­nia ujem­nie lu­dzi, któ­rych na­wet nie znasz.

      – Bar­dzo cię prze­pra­szam, ale to nie jest ści­słe. Je­stem nie­chęt­nie na­sta­wio­ny do le­ka­rzy. Po pro­stu mam bar­dzo nie­mi­łe do­świad­cze­nia, je­śli cho­dzi o kon­tak­ty z przed­sta­wi­cie­la­mi me­dy­cy­ny.

      – Ale do dok­to­ra Ze­lma­na masz za­ufa­nie.

      Skrzy­wił się.

      – No tak… chy­ba tak. Przy­znać mu­szę bez­stron­nie, że to jest nie­głu­pi fa­cet. Zresz­tą wiesz, że to były mąż mo­jej ciot­ki, więc ro­dzin­ne wię­zy gra­ją tu pew­nie ja­kąś rolę. Ale mó­wiąc po­waż­nie, to wy­da­je mi się, że le­piej byś zro­bi­ła, że­byś się trzy­ma­ła Ze­lma­na i już nie cho­dzi­ła po in­nych le­ka­rzach, bo każ­dy ci po­wie co in­ne­go i w koń­cu zro­bi ci się kom­plet­ny mę­tlik w gło­wie. Z na­uka­mi ści­sły­mi to zu­peł­nie co in­ne­go, za­wsze jed­nak dwa razy dwa jest czte­ry. A je­śli cho­dzi o me­dy­cy­nę, to ilu le­ka­rzy, tyle teo­rii i bądź tu czło­wie­ku mą­dry.

      Han­ka uważ­nie przy­glą­da­ła się Ka­ro­lo­wi. Wła­ści­wie do­pie­ro w tej chwi­li uprzy­tom­ni­ła so­bie, że to jest prze­cież bar­dzo przy­stoj­ny chło­pak. Wpraw­dzie nie­zbyt wy­so­ki, ale do­brze, pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wa­ny. Pięk­na, fa­lu­ją­ca czu­pry­na, ciem­ne ak­sa­mit­ne oczy, ład­ny pro­fil. Nie­jed­na dziew­czy­na by­ła­by za­chwy­co­na, żeby móc się po­chwa­lić ta­kim na­rze­czo­nym. Uro­ku do­da­wa­ło mu jesz­cze zie­miań­skie po­cho­dze­nie. Nie afi­szo­wał się tym, ale chęt­nie wspo­mi­nał dzie­ciń­stwo spę­dzo­ne w pięk­nym ma­jąt­ku na Lu­belsz­czyź­nie. Po­dob­no też był przez ro­dzi­nę mat­ki sko­li­ga­co­ny z Lu­bo­mir­ski­mi.

      – Zła je­steś na mnie? – spy­tał.

      – Nie, nie. Dla­cze­go?

      – Zda­wa­ło mi się. Je­że­li chcesz, to zo­stań pa­cjent­ką Or­łow­skie­go, a nie Ze­lma­na. Mnie prze­cież na tym nie za­leży. Wy­bierz so­bie tego le­ka­rza, do któ­re­go masz więk­sze za­ufa­nie.

      Uśmiech­nę­ła się.

      – Wca­le nie my­śla­łam te­raz o le­ka­rzach. I w ogó­le prze­stań­my roz­ma­wiać na te­mat cho­rób, le­ka­rzy i me­dy­cy­ny.

      – O czym chcesz mó­wić?

      – Wszyst­ko jed­no o czym. Cho­ciaż­by o ja­kimś fil­mie.

      Ka­rol spoj­rzał na bla­dą, zmę­czo­ną twarz Han­ki.

      – Wiesz co? Ja mam lep­szy po­mysł. Pój­dę do domu, a ty się po­ło­żysz spać. Po­win­naś wy­po­cząć.

      – Ty cza­sem mie­wasz ge­nial­ne po­my­sły – po­wie­dzia­ła Han­ka. – Rze­czy­wi­ście je­stem dzi­siaj sko­na­na. Masz pa­pie­ro­sy?

      – Aku­rat skoń­czy­ły mi się. Ale, je­że­li chcesz, to sko­czę na dół i przy­nio­sę ci.

      – Nie, nie. Pój­dę z tobą. Chęt­nie się jesz­cze tro­chę przej­dę.

      Po­że­gna­li się przy kio­sku z pa­pie­ro­sa­mi.

      – Do­bra­noc, Ha­necz­ko. Trzy­maj się. Zo­ba­czy­my się ju­tro.

      Wra­ca­jąc zaj­rza­ła do skrzyn­ki. Nie­bie­ska ko­per­ta.

      Drżą­cy­mi pal­ca­mi otwo­rzy­ła skrzyn­kę i wy­ję­ła list za­adre­so­wa­ny na ma­szy­nie. „Zno­wu to samo, zno­wu to samo” – my­śla­ła go­rącz­ko­wo. Ro­ze­rwa­ła ko­per­tę. Kwa­dra­to­wa kart­ka pa­pie­ru i tyl­ko parę zdań: „Nikt nie unik­nie swe­go prze­zna­cze­nia. Nie walcz z sza­leń­stwem, któ­re i tak tobą za­wład­nie. Z twe­go mó­zgu nie­to­pe­rze wy­ssa­ły roz­są­dek”.

      Sta­ła bla­da, drżą­ca, wstrzą­śnię­ta do głę­bi. Wsu­nę­ła ano­nim do kie­sze­ni płasz­cza i wy­bie­gła na uli­cę. Dok­tor Or­łow­ski. Musi na­tych­miast do nie­go za­te­le­fo­no­wać. Prze­cież tak ka­zał.

      Przed bud­ką te­le­fo­nicz­ną sta­ło parę osób. Mu­sia­ła za­cze­kać. Wresz­cie chwy­ci­ła słu­chaw­kę i na­krę­ci­ła nu­mer. Usły­sza­ła ni­ski, spo­koj­ny głos Or­łow­skie­go. Ka­zał jej na­tych­miast przy­je­chać. Na rogu Ma­da­liń­skie­go za­trzy­ma­ła tak­sów­kę. Wy­da­wa­ło jej się, że szo­fer je­dzie zbyt wol­no. Za­dy­sza­na wbie­gła na scho­dy. Za­dzwo­ni­ła. Drzwi otwo­rzył dok­tor Or­łow­ski. Uśmie­chał się. Za­czę­ła ner­wo­wo szu­kać li­stu. Wy­ję­ła wszyst­ko z kie­sze­ni płasz­cza, wy­rzu­ciła na sto­lik za­war­tość to­reb­ki. Na próż­no. Ano­nim znik­nął bez śla­du.

      ROZDZIAŁ II

      Przez na­stęp­nych kil­ka dni dok­tor Or­łow­ski był do­słow­nie za­wa­lo­ny ro­bo­tą. Oprócz nor­mal­nych za­jęć w In­sty­tu­cie i w kli­ni­ce, mu­siał wziąć czyn­ny udział w pra­cach ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go, wy­ło­nio­ne­go przez PAN w związ­ku z ma­ją­cym się od­być Mię­dzy­na­ro­do­wym Zja­zdem Psy­chia­trów. Trze­ba było bie­gać po mi­ni­ster­stwach, po róż­nych urzę­dach, za­pew­nić uczest­ni­kom zjaz­du kwa­tery, wy­ży­wie­nie, środ­ki trans­por­tu itd. itd. Or­łow­ski miał opi­nię czło­wie­ka rzut­kie­go, ru­chli­we­go i za­pew­ne dla­te­go na­ło­żo­no na nie­go tyle naj­roz­ma­it­szych obo­wiąz­ków, że z tru­dem mógł im po­do­łać. Naj­wcze­śniej o dwu­na­stej cho­dził spać, a przed szó­stą był już na no­gach. Tak to za­zwy­czaj bywa, że jak tyl­ko ktoś zdra­dzi się ze zdol­no­ścia­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi, to na­tych­miast jego śro­do­wi­sko obar­cza go nie­skoń­czo­ną ilo­ścią prze­róż­nych funk­cji, nie trosz­cząc się by­naj­mniej СКАЧАТЬ