Czarnobylska modlitwa.. Светлана Алексеевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czarnobylska modlitwa. - Светлана Алексеевич страница 12

Название: Czarnobylska modlitwa.

Автор: Светлана Алексеевич

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Reportaż

isbn: 9788375364187

isbn:

СКАЧАТЬ może pani sobie wyobrazić siedem łysych dziewczynek naraz? Bo ich na sali było siedem. Nie, wystarczy! Dosyć! Kiedy opowiadam, mam wrażenie – tak mi serce mówi – że dopuszczam się zdrady. Bo powinienem opisywać ją jak obcą. Jej męki. Żona przyszła ze szpitala. Nie wytrzymała: „Lepiej, żeby umarła, jak ma się tak męczyć. Albo żebym ja umarła, żeby nie patrzeć”. Nie, wystarczy! Dosyć! Nie dam rady. Nie!

      Położyliśmy ją na drzwiach… Na drzwiach, na których kiedyś leżał ojciec. Dopóki nie przywieźli trumienki. Była malutka jak pudełko dla dużej lalki. Jak pudełko…

      Chcę zaświadczyć, że moja córka umarła na Czarnobyl. Bo od nas się żąda, żebyśmy milczeli. Mówią, że to naukowo jeszcze niedowiedzione, że nie ma bazy danych. Trzeba czekać setki lat. Ale moje życie, ludzkie życie jest krótsze. Ja tego nie doczekam. Niech pani zapisze… Niech chociaż pani to napisze… Córka miała na imię Katia… Katiusza… Miała siedem lat, kiedy umarła…

Nikołaj Fomicz Kaługin,ojciec

      Monolog pewnej wsi o tym, jak wzywa się dusze z nieba, żeby z nimi popłakać i zjeść obiad

      Wieś Biełyj Bierieg w rejonie narowlańskim, obwód homelski.

      Mówią: Anna Pawłowna Artiunienko, Jewa Adamowna Artiuszenko, Wasilij Nikołajewicz Artiuszenko, Sofia Nikoła jewna Moroz, Nadieżda Borisowna Nikoła jenko, Aleksandr Fiodorowicz Nikoła jenko, Michaił Martynowicz Lis.

      – Goście do nas. Dobrzy ludzie… Nie spodziewaliśmy się spotkania, żaden znak nie wskazywał. Zdarza się, że dłoń człowieka swędzi. Będzie się witała. A dzisiaj ani trochę, nic tego nie zapowiadało. Tylko słowiczek całą noc śpiewał, na słoneczny dzień. Oj! Nasze baby w jedną chwilę się zbiegną. O, Nadia już leci.

      – I przeżyliśmy wszystko, przetrzymali.

      – Oj, nie chce się wspominać. Strach bierze. Wypędzali nas żołnierze, oj wypędzali. Przyjechało pełno wojska, pojazdów. Jeden dziadek stary. Już leżał. Umierał. Gdzie ma jechać? „Wstanę – płakał – i pójdę na groby. Na własnych nogach”. Ile nam zapłacili za domy? No ile? Niech pani spojrzy, jak tu pięknie u nas! Kto nam za to piękno zapłaci? Mamy u siebie prawdziwy kurort!

      – Samoloty, helikoptery, jeden ciągły huk. Kamazy z przyczepami… Żołnierze. No, myślę sobie, zaczęła się wojna. Z Chińczykami albo Amerykanami.

      – Mój chłop przyszedł z zebrania kołchozowego i mówi: „Jutro nas wywożą”. Ja na to: „A co z kartoflami? Nie wykopaliśmy”. Sąsiad puka do drzwi, wtedy siedli razem z moim, żeby wypić. Wypili i dalej wsiadać na przewodniczącego: „Nie jedziemy i już! Wo jnęśmy przeżyli, a oni nam tu z jakimiś promieniami”. Pod ziemię się schowamy, a nie pojedziemy!

      – Najpierw myśleliśmy, że wszyscy umrzemy po paru miesiącach. Tak nas straszyli. Agitowali, żeby jechać. Ale dzięki Bogu żyjemy!

      – Bogu dzięki! Bogu dzięki!

      – Nikt nie wie, co będzie na tamtym świecie. Na tym jest lepiej. Wszystko bardziej znajome. Jak moja mama powiadała: sobie się podobasz, innym się podobasz, i robisz, co ci się podoba.

      – Pójdziemy do cerkwi, pomodlimy się.

      – Wyjechaliśmy… Wzięłam do woreczka ziemię z matczynego grobu. Uklękłam na chwileczkę: „Wybacz, że cię zostawiamy”. Poszłam na grób mamy w nocy i nie bałam się. Ludzie pisali na chałupach swoje nazwiska. Na belkach, na płocie. Na asfalcie.

      – Żołnierze zabijali psy. Strzelali. Bach! Bach! Po tym już nie mogę słuchać, jak krzyczy żywe stworzenie.

      – Byłem tutaj brygadzistą. Czterdzieści pięć lat. Żal mi było ludzi. Do Moskwy na wystawę woziliśmy swój len, kołchoz wysyłał. Przywiozłem stamtąd odznakę i czerwony dyplom. Tutaj wszyscy mnie szanowali: „Wasilij Nikołajewicz… Nasz Nikołajewicz…”. A kim tam jestem w nowym miejscu? Starym dziadem w kapeluszu. Tutaj będę umierał, kobiety przyniosą mi wody, w chałupie napalą. Żal mi było ludzi. Wieczorem baby wracały z pola i śpiewały, chociaż nic za robotę nie dostawały. Po kresce za roboczodzień i tyle. A te śpiewały i tak.

      – U nas we wsi ludzie mieszkają razem. W gromadzie.

      – Raz mi się śniło, już kiedy u syna w mieście mieszkałam, że czekam na śmierć. I synom nakazuję: „Zawieźcie mnie na nasze groby, chociaż pięć minut postójcie ze mną przy rodzinnym domu”. I z góry widzę, jak synowie mnie tutaj wiozą.

      – Może sobie być zatruta, napromieniowana, ale to moja ojczyzna. Nigdzie indziej nie jesteśmy potrzebni. Nawet ptakowi własne gniazdo jest miłe.

      – Niech dokończę… Mieszkałam u syna na szóstym piętrze, nieraz podejdę do okna, popatrzę w dół i się przeżegnam. Bo zdawało mi się, że słyszę konia. Koguta. I taka żałość. Albo śniło mi się nasze podwórze: przywiązuję krowę i doję, doję. Potem się budzę. I nie chce mi się wstawać. Jestem jeszcze tam. Jestem to tu, to tam.

      – Za dnia żyliśmy w nowym miejscu, a nocą u siebie. We śnie.

      – Zimą noce są długie, to siądziemy czasem i liczymy, kto już nie żyje. W mieście było tak nerwowo, niespokojnie, że wielu poumierało, chociaż mieli po czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Czyż to pora na umieranie? A my żyjemy. Modlimy się codziennie, prosimy Boga o jedno: o zdrowie.

      – Jak to mówią: każdy rad tam chodzi, gdzie się urodzi.

      – Mój chłop leżał dwa miesiące… Nic nie mówił, nie odpowiadał mi. Jakby się obraził. Chodzę po podwórzu, a jak wrócę, pytam: „Ojczulku, jak tam z tobą?”. Jak usłyszy głos, to tylko oczy podniesie, a mnie zaraz lżej. Niechby tylko leżał, nic nie mówił, ale żeby był w chałupie. Kiedy człowiek umiera, nie trzeba płakać. Przerwie mu się umieranie, będzie się długo trudził. Z szafy wzięłam świeczkę i włożyłam mu w ręce. Wziął i oddycha. Widzę, że oczy ma mętne… Nie płakałam… Prosiłam o jedno: „Pozdrów tam naszą córeczkę i moją kochaną mamę” Modliłam się o to, żebyśmy razem. Niektórzy nawet sobie wymodlą, ale mnie Pan Bóg śmierci nie dał. Żyję.

      – A ja tam się nie boję umierać. Człowiek raz się rodzi i raz umiera. I listek opada, i drzewo spróchnieje.

      – Nie płaczcie, kobitki. Byłyście przodownicami całe życie. Stachanowskimi. Przeżyłyście Stalina. Wojnę! Gdybyście się nie weseliły, nie śmiały, tobyście się dawno powiesiły. Wiecie, rozmawiają dwie kobiety z Czarnobyla. Jedna mówi: „Podobno wszystkie mamy białaczkę”. A druga: „E tam! Wczoraj się w palec zacięłam, i krew tak samo czerwona, jak była”.

      – W swoim kraju jak w raju. A w cudzym nawet słońce inaczej świeci.

      – Moja mama kiedyś mnie uczyła: weź ikonę i odwróć ją, żeby tak trzy dni powisiała. Wtedy gdziekolwiek będziesz, na pewno wrócisz do siebie. Miałam dwie mleczne krowy, dwie jałówki, pięć świń, gęsi, kury. Psa. Za głowę się chwytam i chodzę po ogrodzie. A ile jabłek było! Przepadło wszystko, tfu, przepadło.

СКАЧАТЬ