Название: Czarnobylska modlitwa.
Автор: Светлана Алексеевич
Издательство: PDW
Жанр: Документальная литература
Серия: Reportaż
isbn: 9788375364187
isbn:
– Jedno, co mam, to krowa. Poszłabym i oddała, byle tylko wojny nie było. Tego to się strasznie boję!
– I kukułka kuka, i sroki skrzeczą. Sarny biegają. A czy nadal będą tu mieszkać, tego nikt nie wie. Rano zajrzałam do ogrodu, a tam dziki poryły. Dzikie świnie. Ludzi można przesiedlić, a łosia i dzika nie. I woda granic się nie trzyma, płynie sobie po ziemi, pod ziemią.
Dom nie może być bez człowieka. Zwierzęciu też jest potrzebny człowiek. Wszystko szuka człowieka. Przyleciał bocian. Żuczek wylazł. A ja wszystkiemu jestem rada.
– Boli mnie, kobitki. Oj, jak boli! Trzeba cicho… Trumnę trzeba nieść po cichu… Ostrożnie… Żeby o nic nie zawadzić, nie uderzyć, nie stuknąć o drzwi czy łóżko. Bo będzie nieszczęście, nowy nieboszczyk. Miej, Boże, ich dusze w opiece. I światłość wiekuista niechaj im świeci! A gdzie chowają, tam i płaczą. U nas tu dookoła wszędzie mogiły. Wywrotki. Buldożery. Chaty się walą. Grabarze pracują i pracują. Zakopali szkołę, radę wiejską, łaźnię. Ten sam świat, ale ludzie już nie ci sami. Jednego tylko nie wiem: czy człowiek ma duszę? Jaka ona jest? I gdzie one wszystkie się na tamtym świecie podziewają?
Dziadek umierał dwa dni, a ja się za piecem chowam i patrzę: jak też ona z niego wyleci? Poszłam krowę doić. Wpadłam do chałupy. Wołam… Leży z otwartymi oczami… Dusza uleciała… A może nic nie wyleciało? To jak się zobaczymy?
– Ojczulek nam obiecuje, mówi, że my nieśmiertelni. Modlimy się. Boże, daj nam siły, abyśmy znieśli ciężary życia naszego.
Monolog o tym, że jak znajdzie się dżdżownicę, to wszystkie kury się cieszą. A to, że się gotuje w saganie, też nie jest wieczne
Pierwszy strach…
Pierwszy strach spadł z nieba. Pływał we wodzie. A niektórzy ludzie, niemało zresztą, zachowali kamienny spokój. Jak Boga kocham! Mężczyźni, ci ze starszych, jak wypiją, to wołają: „Myśmy do Berlina doszli i zwyciężyli”. Tak gadają, jakby pięścią w stół walili… Zwycięzcy! Z medalami.
Pierwszy strach był. Kiedy rankiem w sadzie i w ogrodzie znaleźliśmy zdechłe krety. Kto je pozabijał? Zwykle przecież spod ziemi nie wyłażą. Coś je wypędziło. Przysięgam, że to prawda!
Syn dzwoni z Homla: „A chrabąszcze fruwają?”. „Chrabąszczy nie ma, nawet larw nie widać. Pochowały się”. „A dżdżownice są?” „Jak się jaką znajdzie, to wszystkie kury się cieszą. Dżdżownic też nie ma”. „Pierwsza oznaka: jeśli nie ma chrabąszczy ani dżdżownic, to znaczy, że jest silne promieniowanie”. „Co to znaczy promieniowanie?” „Mamo, to jest taka śmierć. Namów tatę i wyjeżdżajcie. Przeczekacie u nas”. „Właśnie w ogródku sadziliśmy…”
Jakby wszyscy byli mądrzy, to kto byłby głupi? Jak się pali, no to trudno. Pożar, wiadomo, rzecz chwilowa, w tamtym czasie nikt się nie bał.
O atomie nie mieliśmy pojęcia. Jak Boga kocham! A żyliśmy tuż przy elektrowni atomowej, trzydzieści kilometrów w linii prostej, a szosą czterdzieści. Bardzośmy byli zadowoleni. Kupiło się bilet i pojechało. Zaopatrzenie jak w Moskwie, kiełbasa tania, w sklepach zawsze było mięso. Do wyboru. Dobre to były czasy!
A teraz – sam strach. Gadają, że tylko żabki i meszki się ostaną, a ludzie nie. Będzie samo życie, bez ludzi. Bajeczki dla dzieci. Głupi, kto w bajki wierzy! Ale że nie ma bajki bez prawdy. To też od dawna wiadomo…
Włączam radio. Straszą nas i straszą tym promieniowaniem. A za promieniowania lepiej się nam zaczęło żyć. Jak Boga kocham! Popatrz pani: dowieźli pomarańcze, trzy gatunki kiełbasy, proszę bardzo. We wsi! Moje wnuki pół świata objechały.
Najmłodsza wróciła z Francji, to stamtąd kiedyś Napoleon przyszedł. „Babciu, widziałam ananasa!”. Drugiego wnuka. Jej braciszka zabrali na leczenie do Berlina. To tam, skąd Hitler nas najechał. Czołgami. Nowy świat teraz. Wszystko jest inaczej. To promieniowanie winne czy kto? A jakie ono jest? Może gdzieś w kinie pokazywali? Widziała pani? Białe jest czy jakie? Jakiego koloru jest? Jedni mówią, że nie ma koloru ani zapachu, a inni – że czarne. Jak święta ziemia! Ale jeśli bez żadnego koloru, to całkiem jak Bóg. Bóg jest wszędzie, a nikt go nie widzi. Straszą nas! A jabłka w ogrodzie widać i liście na drzewach, kartofle w polu. Myślę, że żadnego Czarnobyla nie ma, wymyślili. Oszukali ludzi. Moja siostra wyjechała ze swoim chłopem. Tu niedaleko, dwadzieścia kilometrów. Dwa miesiące tam pomieszkali, biegnie do nich sąsiadka: „Od waszej krowy promieniowanie przeszło na moją. Zdycha”. „Jakże tak mogło przejść?” „A powietrzem, jak kurz. Latające” Bajki! Bajeczki dla dzieci. A to jest naprawdę. Dziadek miał pszczoły, pięć uli. Przez trzy dni nie wyleciały, ani jedna. Siedziały w ulach. Żeby przeczekać. Dziadek chodzi po podwórzu. „Cóż to je naszło? Co za cholera?” Coś w przyrodzie się wydarzyło. A potem, kiedy już minęło trochę czasu, wyjaśnił nam sąsiad, nauczyciel, że ich system jest lepszy od naszego, mądrzejszy, no więc od razu poczuły. Radio, gazety jeszcze nic nie mówiły, a pszczoły już wiedziały. Dopiero na czwarty dzień wyleciały. Osy. Były tu osy, gniazdo nad gankiem, nikt ich nie ruszał, i nagle rano ich nie ma, ani żywych, ani martwych. Po sześciu latach wróciły. Promieniowanie… Straszy toto i ludzi, i zwierzęta… Ptaki… Nawet drzewo się lęka, tyle że jest nieme. Nic nie powie. A stonka pełza, jak pełzała, zjadają nam kartofle, zżerają do ostatniego listka, przyzwyczajone do trucizny. Tak jak my.
Ale jak tak sobie pomyślę, to w każdej chałupie ktoś umarł… Ta druga ulica, na tamtym brzegu rzeki… Tam wszystkie kobiety teraz bez mężów, nie ma mężczyzn, wszyscy poumierali. Na naszej ulicy mieszka mój dziadek i jeszcze jeden. Mężczyzn Pan Bóg wcześniej zabiera. Dlaczego? Nikt nam tego nie przetłumaczy, nie zna nikt tej tajemnicy. Ale jak się pomyśli, że mogliby zostać sami mężczyźni bez bab, to też nie w porządku. Piją, kochana, oj piją. Ze smutku piją. Kto miałby chęć umierać! Kiedy człowiek umiera, to tak się smuci! Nic ani nikt go wtedy nie pocieszy. Nijak nie można. Piją ludzie i gadają. Rozprawiają. Wypije człowiek, pośmieje się i bach! – nie ma go. Wszyscy marzą o lekkiej śmierci. Jak na nią zasłużyć? Dusza to jedyna żywa istota. Moja kochana. A kobiety wszystkie nasze puste, kobiecość im wycięli, no, u co trzeciej. I u młodej, i u starej. Nie wszystkie zdążyły urodzić… Jak pomyślę… Wszystko minęło, jakby nic z tego nie było…
A cóż ja mogę dodać? Trzeba żyć… Nic więcej…
I co jeszcze. Kiedyś sami ubijaliśmy masło, śmietanę, robiliśmy twaróg, inne sery. Gotowaliśmy zacierkę. Czy takie coś jada się w mieście? Zalewa się mąkę wodą i miesza, wtedy robią się takie poszarpane kawałki ciasta, które trzeba wrzucić do garnka z gorącą wodą. Zagotuje się i zabiela mlekiem. Nasza mama pokazywała i mówiła: „I wy, dzieci, nauczcie się tego. Ja nauczyłam się od swojej mamy”. Piliśmy sok brzozowy i klonowy. Fasolę w strączkach gotowaliśmy w saganie w dużym piecu. Gotowaliśmy kisiel żurawinowy. A w czasie wojny zbieraliśmy pokrzywy, lebiodę i inne trawy. Z głoduśmy puchli, ale nie umierali. W lesie są jagody, grzyby. A teraz takie życie, że wszystko to się rozsypało. Myśleliśmy, że jest nienaruszalne, że zawsze tak było i będzie. I że to, że gotuje się w saganie, jest wieczne. Nigdy bym nie uwierzyła, że to może się zmienić. Ale tak się porobiło. Mleka nie wolno, strączkowych nie wolno. Grzybów, jagód zabraniają. СКАЧАТЬ