Название: Czarnobylska modlitwa.
Автор: Светлана Алексеевич
Издательство: PDW
Жанр: Документальная литература
Серия: Reportaż
isbn: 9788375364187
isbn:
i dobrych, i złych, grzeszników. Inszej sprawiedliwości nie ma na świecie. Przez całe życie ciężko i solidnie pracowałam. Żyłam uczciwie. Ale sprawiedliwości tom się nie doczekała. Pan Bóg przydzielał ją innym, a kiedy kolejka doszła do mnie, nic mu już nie zostało, żeby mi dać. Młody może umrzeć, stary powinien. Nikt nie jest nieśmiertelny, ani car, ani kupiec. Najpierw czekałam na ludzi, myślałam, że wszyscy wrócą. Nikt nie wyjeżdżał na zawsze, wszyscy tylko na jakiś czas. A teraz czekam na śmierć. Umrzeć nie jest trudno, ale strach bierze. Cerkwi nie ma, ojczulek nie przyjeżdża. Nie ma komu grzechów wyznać…
Jak pierwszy raz powiedzieli, że jest u nas promieniowanie, tośmy jeszcze myśleli, że chodzi o jakąś chorobę i kto zachoruje, ten od razu umrze. Nie, mówią, to coś takiego, co leży na ziemi i do ziemi włazi, a zobaczyć tego nie można. Zwierzę może widzi i słyszy, człowiek – nie. Ale to nieprawda! Sama widziałam. Ten cały cez u mnie na ogródku się poniewierał, póki go deszcz nie zmoczył. Kolor ma taki jak atrament. Leżą grudki tego, takie kolorowe. Przybiegłam z kołchozowego pola i poszłam na swoją działkę. Leży tam taka granatowa gruda. A dwieście metrów dalej – jeszcze jedna. Wielka jak chustka, którą mam na głowie. Krzyknęłam do sąsiadki i innych bab, obiegłyśmy wszystkie. Wszystkie działki dookoła, wszyściutkie. Dwa hektary. Może cztery duże kawały znalazłyśmy. A jeden był czerwony. Następnego dnia zaczęło padać. Od rana. I do obiadu zniknęły. Przyjechała milicja, ale już nie było czego pokazywać. Opowiadałyśmy tylko… O, takie kawały. (Pokazuje rękami). Jak moja chustka. Granatowe i czerwone.
Nie za bardzośmy się bały tego promieniowania. Gdybyśmy go nie widziały, nic nie wiedziały, tobyśmy się może i bały, ale kiedyśmy już je zobaczyły, już nie było takie straszne. Milicja i wojsko postawiły tabliczki. Ludziom koło domów albo na ulicy. I napisali: siedemdziesiąt kiurów, sześćdziesiąt kiurów. Całe życie żyliśmy o swoich kartofelkach i nagle mówią: nie wolno! Nawet cebuli nie pozwalają jeść, ani marchwi. Jednym do śmiechu, innym bieda. Radzili, żeby pracować na działce w opaskach z gazy i gumowych rękawiczkach. A popiół z pieca trzeba zakopać. Pogrzebać. Ooooj… A wtedy jeszcze jakiś wielki uczony przyjechał i przemawiał w klubie, że trzeba myć drwa. Niesłychane rzeczy! Żeby mi tak uszy odpadły! Kazali nam prać powłoczki, prześcieradła, zasłony. A przecie one są w chałupie! W szafach, w kuferkach. A jakie w chałupie może być promieniowanie?! Za szkłem? Za drzwiami? Cudeńka! Promieniowania szukaj w lesie, w polu. Studnie pozamykali na kłódki, owinęli celofanem. Woda jest „brudna”. Jaka tam ona brudna, kiedy czyściutka taka! Nagadali Bóg wie czego. Wszyscy, mówią, poumieracie. Musicie wyjechać… Ewakuować się…
Ludzie się wystraszyli… Strach ich ogarnął… Niektórzy dalej po nocach zakopywać dobytek. Ja też swoje ubrania złożyłam. Dyplomy za swoją uczciwą pracę i ten grosz, co miałam na czarną godzinę schowany. Takie nieszczęście! Taki smutek duszę zżera! Żebym tak umarła, jeśli prawdy nie mówię! A tutaj słyszę, że w jednej wsi żołnierze wszystkich wywieźli, a jeden dziad z babą zostali. Kiedy mieli ludzi zabierać, nazwozili autobusów, to poprzedniego dnia tych dwoje wzięło krowinę i uciekło do lasu. Tam przeczekali. Jak we wojnę. Kiedy Niemcy wieś podpalali. Skąd się bierze to nieszczęście? (Płacze). Marne to nasze życie… Chciałabym nie płakać, ale łzy mi ciekną same…
O! Pani popatrzy przez okno: sroka przyleciała. Ja tam srok nie przepędzam. Chociaż czasem mi jajka z szopy wyciągają. Ale tak czy tak ich nie przeganiam. Teraz wszystkich nas to samo nieszczęście dotknęło. Nikogo nie wyganiam! Wczoraj przybiegł zając…
Gdyby tak codziennie w chałupie byli ludzie. Tutaj w innej wsi, niedaleko, też mieszka samotna baba, mówiłam, żeby się do mnie przeniosła. Pomoże mi czy nie, wszystko jedno, ale zawsze ma człowiek do kogo zagadać. Zawołać… W nocy mnie wszystko boli. Nogi drętwieją, mrówki czuję, a to nerw po mnie chodzi. Wtedy biorę coś do ręki. Garsteczkę ziarna.
i chrup, chrup. Wtedy ten nerw daje spokój. Sporo się już napracowałam, namęczyłam za całe życie. Wszystkiego mam dosyć, nic już nie chcę. Gdybym umarła, tobym odpoczęła. Nie wiadomo jak dusza, ale ciało będzie miało spokój.
Mam i córki, i synów. Wszyscy są w mieście… Ale ja nigdzie stąd nie chcę odejść! Dał Bóg lata, ale doli to już poskąpił. Wiem, że stary człowiek może się sprzykrzyć, dzieci najpierw go znoszą, a potem przykrość zrobią. Z dziećmi radość, dopóki małe. Płaczą te wszystkie kobiety od nas, które pojechały do miasta. To synowa coś źle powie, to córka. Chcą wracać. Mój chłop tutaj leży w grobie. Jakby tu nie leżał, toby mieszkał gdzie indziej. I ja razem z nim. (Nagle wesoło). A po co wyjeżdżać? Tu jest dobrze! Wszystko rośnie, wszystko kwitnie. Od meszki do dzikiego zwierza, wszystko żyje.
Opowiem pani coś… Jak te samoloty latały i latały. Codziennie. Niziuteńko, tuż nad głową. Lecą na reaktor. Nad elektrownię. Jeden za drugim. A u nas – ewakuacja. Przesiedlenie. Szturmują domy. Ludzie się pozasłaniali, pochowali. Bydło ryczy, dzieci płaczą. Wojna! A słoneczko świeci. Usiadłam i nie wychodzę z chałupy. Prawda, że na klucz się nie zamknęłam. Żołnierze pukają. „Co, gospodyni, spakowaliście się?”. A ja na to: „Siłą będziecie mi wiązać ręce i nogi?”. Nic nie powiedzieli, postali trochę i poszli. A młodzi byli jeszcze. Zupełne dzieciaki! Baby na kolanach przed domami chodziły. Modliły się. Żołnierze jedną pod ręce, drugą – i na samochód. A ja zagroziłem, że jak mnie który tknie, jak siłą zechce zabierać, to kijem dostanie. Klęłam ich! Klęłam paskudnie! Nie płakałam. Tamtego dnia nie uroniłam ani łezki.
Siedziałam w chałupie. Słyszałam krzyk. Krzyczy ktoś! Potem znowu zrobiło się cicho. Ucichło. Tamtego dnia… Pierwszego dnia nie wyszłam z chałupy.
Opowiadali mi, że szła kolumna ludzi… I kolumna bydła. Wojna!
Mój chłop często powiadał, że człowiek strzela, a pan Bóg kule nosi. Komu jaki los wypadnie! Młodzi, którzy powyjeżdżali, już tam umarli. W nowym miejscu. A ja tu z kijaszkiem sobie chodzę. Tuptam. Jak mi smutno, to czasem popłaczę. Wieś jest pusta. A ptactwo tu wszelakie fruwa sobie. Łoś nawet przychodzi i nic. (Płacze).
Wszystko pamiętam… Ludzie powyjeżdżali, a koty i psy zostawili. W pierwszych dniach chodziłam i rozlewałam wszystkim mleko, a każdemu psu dawałam kawałek chleba. Stały przy swoich obejściach i czekały, aż gospodarze wrócą. Długo na nich czekały. Głodne koty jadły ogórki… Pomidory… Do jesieni kosiłam trawę przed furtką sąsiadki. Jak się u niej płot przewrócił, to go gwoździami przybiłam. Czekałam na ludzi… Sąsiadka miała psiaka, wabił się Żuczek. „Żuczek, proszę, jak zobaczysz ludzi, to daj mi znać i zaszczekaj”.
Nocą śni mi się, jak mnie wywożą. Oficer woła: „Babciu, zaraz tu będziemy wszystko palić i zakopywać. Wychodź!”. Potem wiozą mnie dokądś w jakieś nieznane miejsce. Nie wiem jakie. Ani to miasto, ani wieś. I nie ziemia nawet…
Była taka historia. Miałam dobrego kotka. Wołałam na niego Waśka. Zimą głodne szczury zaczęły mnie napastować, nie było ratunku. Właziły pod koc. W beczce było ziarno, to dziurę wygryzły. A Waśka mnie przed nimi uratował. Bez Waśki bym zginęła. Pogadać sobie z nim mogłam, pojeść. Potem Waśka przepadł. Może głodne psy go zjadły? Wszystkie psy biegały głodne, dopóki nie pozdychały, koty były takie głodne, że zżerały kocięta, СКАЧАТЬ