Название: Czarnobylska modlitwa.
Автор: Светлана Алексеевич
Издательство: PDW
Жанр: Документальная литература
Серия: Reportaż
isbn: 9788375364187
isbn:
Kiedy byłam u niego… tego nie robili… Ale kiedy wychodziłam, wtedy robili mu zdjęcia… Bez ubrania. Nagiego. Tylko na wierzchu lekkie prześcieradło. Codziennie zmieniałam to prześcieradło, a pod wieczór było całe zakrwawione. Podnoszę go, a na rękach zostają mi kawałki skóry, przyklejają się. Proszę: „Kochany! Pomóż mi! Oprzyj się na łokciu, na ile możesz, żebym ci wyrównała pościel, nie zostawiła na wierzchu żadnego szwu, fałdy” Bo dla niego każdy szew oznaczał od razu ranę. Obcięłam sobie paznokcie do mięsa, żeby go nie zadrasnąć. Żadna z sióstr nie odważała się podejść, dotknąć go. Jeśli coś było trzeba zrobić, wzywały mnie. I one… Fotografowały. Mówiły, że to dla nauki. A ja bym je wszystkie stamtąd wyrzuciła! Krzyczałabym i biła! Jak śmią?! Gdybym mogła ich tam nie wpuszczać. Gdybym mogła.
Wychodzę z pokoju na korytarz. Idę wprost na ścianę, na kanapę, bo nic nie widzę. Zatrzymuję siostrę dyżurną, pytam: „Czy on umiera?”. A ona mówi: „A co ty myślisz? Dostał tysiąc sześćset rentgenów, a śmiertelna dawka jest czterysta”. Też go żałowała, ale inaczej. A to wszystko było moje… Wszystko, co kochałam.
Kiedy wszyscy nasi poumierali, w szpitalu zrobiono remont. Oskrobali ściany, pozrywali parkiety i wynieśli… Stolarkę też.
A potem już był koniec… Pamiętam tylko fragmenty… Wszystko odpływa…
Nocą siedzę przy nim na krzesełku… O ósmej rano mówię: „Wasieńka, pójdę. Trochę odpocznę”. Otwiera oczy i zamyka, to znak, że mnie puszcza. Ledwie wejdę do hotelu, do swojego pokoju, kładę się na podłodze – na łóżku nie mogłam, tak mnie wszystko bolało – a już woła mnie salowa: „Idź! Biegnij do niego! Wzywa cię natychmiast!”. Tamtego ranka Tania Kibienok tak mnie prosiła: „Chodźmy razem na cmentarz. Bez ciebie nie mogę”. Bo akurat chowano Witię Kibienoka i Wołodię Prawika.
Mąż przyjaźnił się z Witią, nasze rodziny się przyjaźniły. Na dzień przed wybuchem sfotografowaliśmy się razem w hotelu. Nasi mężowie byli tacy przystojni! Weseli! Ostatniego dnia naszego dawnego życia… Przedczarnobylskiego… Byliśmy tacy szczęśliwi!
Wracam z cmentarza, szybciutko dzwonię na dyżurkę do siostry: „No jak tam z nim?” „Umarł przed kwadransem”. Jak to? Byłam przy nim przez całą noc. Tylko na trzy godziny odeszłam! Stałam przy oknie i krzyczałam: „Dlaczego?! Za co?!”. Patrzyłam w niebo i krzyczałam… na cały hotel… Ludzie bali się do mnie podejść… Opamiętałam się. W końcu go zobaczę! Zobaczę! Powlokłam się w dół po schodach. Leżał jeszcze w komorze, nie zabrali go. Jego ostatnie słowa: „Lusia! Lusieńka!”. „Na chwilę wyszła. Zaraz przybiegnie” – uspokoiła go siostra. Westchnął i ucichł.
Już się od niego nie oderwałam… Szłam z nim do trumny… Chociaż zapamiętałam nie samą trumnę, ale wielką foliową torbę… Tę torbę… W kostnicy zapytali: „Jak pani chce, to pokażemy, w co go ubierzemy”. Chcę! Ubrali go w mundur odświętny, czapkę położyli na piersi. Obuwia nie dobrali, bo miał nogi opuchnięte. Bomby zamiast nóg. Mundur też rozcięli, nie mogli go naciągnąć, bo Wasia nie miał już skóry. Wszystko było jedną wielką raną. Ostatnie dwa dni w szpitalu. Podnoszę jego rękę, a kość się rusza, chwieje, oderwała się od ciała. Kawałki płuca, wątroby wypadały przez usta. Krztusił się własnymi wnętrznościami. Owijałam rękę bandażem i wsuwałam mu do ust wszystko to, co z niego wyjmowałam. Tego się nie da opowiedzieć! Nie da się opisać! Nawet przeżyć. To wszystko jest takie moje… Takie… Żaden rozmiar buta nie pasował… Włożyli go bosego do trumny… W mojej obecności… Wsunęli go w galowym mundurze do celofanowego worka i zawiązali. I dopiero ten worek włożyli do drewnianej trumny… A trumnę owinęli jeszcze jednym workiem. Celofan był przezroczysty, ale gruby jak cerata. Potem to wszystko włożyli do cynkowej trumny, ledwie wcisnęli. Tylko czapka została na wierzchu.
Zjechali się wszyscy… Jego rodzice, moi… Kupiłyśmy w Moskwie czarne chustki. Przyjęła nas komisja nadzwyczajna.
I wszystkim nam mówiono jedno i to samo: „Nie możemy oddać wam ciał mężów i synów, są radioaktywne, zostaną więc w odpowiedni sposób pochowane na cmentarzu w Moskwie. W zalutowanych cynkowych trumnach, pod betonowymi płytami. Musicie podpisać ten dokument. Potrzebna jest wasza zgoda…”. Jeśli ktoś się oburzał, chciał wywieźć trumnę w rodzinne strony, przekonywano go, że zmarły jest bohaterem i nie należy już do rodziny. To była sprawa wagi państwowej… Należeli do państwa.
Wsiedliśmy do karawanu… Krewni i jeszcze jacyś wojskowi. Pułkownik z krótkofalówką. Przez radio przekazują: „Czekajcie na nasze rozkazy! Czekajcie!”. Dwie albo trzy godziny kręciliśmy się po Moskwie, jeździliśmy po obwodnicy. Potem wracamy do miasta. Przez radio: „Nie dajemy zezwolenia na wjazd. Na cmentarz pchają się zagraniczni korespondenci, jeszcze poczekajcie”. Rodzice nic nie mówią. Mama ma czarną chustkę. Czuję, że tracę przytomność. Dostaję histerii: „Dlaczego mojego męża się ukrywa? Kim niby jest? Mordercą? Zbrodniarzem? Kogo chowamy?”. Mama: „Cicho, córeczko, cicho”. Głaszcze mnie po głowie, bierze za rękę. Pułkownik melduje: „Pozwólcie jechać na cmentarz. Żona ma atak histerii”. Na cmentarzu otoczyli nas żołnierze. Szliśmy pod eskortą. Trumnę też niesiono pod eskortą. Nie dopuszczono nikogo, żeby się pożegnał… Tylko bliskich… Błyskawicznie zasypano trumnę. „Szybko! Szybko!” – komenderował oficer. Nawet nie pozwolili mi objąć trumny.
I od razu do autobusów.
Błyskawicznie kupili i przynieśli nam bilety powrotne. Następnego dnia. Przez cały czas był z nami jakiś człowiek w cywilu, o wojskowej postawie, nie pozwolił nawet wyjść z pokoju i kupić jedzenia na drogę. Broń Boże, żeby z kimś rozmawiać, zwłaszcza ja. Tak jakbym wtedy była w stanie mówić. Nawet płakać nie mogłam! Kiedyśmy wyjeżdżali, dyżurna przeliczyła wszystkie prześcieradła, wszystkie ręczniki. Od razu kładła je do plastikowego worka. Pewnie to spalili. Za hotel sami zapłaciliśmy. Za czternaście dni…
Czternaście dni w klinice choroby popromiennej… Po czternastu dniach człowiek umiera…
W domu zasnęłam. Weszłam do siebie i zwaliłam się na łóżko. Spałam trzy dni i trzy noce… Nie mogli mnie podnieść… Przyjechała karetka. „Nie – powiedział lekarz. – Nie umarła. Obudzi się. To taki straszny sen”.
Miałam dwadzieścia trzy lata…
Pamiętam, co mi się śniło. Przychodzi do mnie nieżyjąca babcia, w tym samym ubraniu, w którym ją pochowaliśmy. I zaczyna wieszać ozdoby na choince. „Babciu, po co ta choinka? Przecież mamy lato”. „Tak trzeba. Wkrótce twój Wasieńka do mnie przyjdzie” A on wychował się wśród lasów, pamiętam… Drugi sen. Wasia przychodzi w bieli i woła Nataszę – naszą dziewczynkę, której jeszcze nie urodziłam. Jest już duża, a ja się dziwię: „Kiedy zdążyła tak uróść?” Wasia podrzuca ją pod sufit. Oboje się śmieją. Patrzę na nich i myślę, że szczęście to taka zwyczajna rzecz. Taka zwykła! A potem przyśniło mi się. Brodzimy z nim razem po wodzie. Długo bardzo idziemy. Prosił na pewno, żebym nie płakała. Dawał mi znak stamtąd. Z góry. (Milknie na długo).
Po dwóch miesiącach pojechałam do Moskwy. Z dworca idę na cmentarz. Do niego! I właśnie tam, na cmentarzu, zaczęłam mieć skurcze. Ledwie zaczęłam z nim rozmawiać. Wezwano karetkę, podałam adres. Rodziłam w tym samym miejscu. СКАЧАТЬ