Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 5

СКАЧАТЬ prawda, ale skąd on mógł tak dokładnie wiedzieć o zdarzeniu, o którym nigdy nie wspominałem moim chińskim przyjaciołom?

      Zdarzyło się to w Kambodży dokładnie rok wcześniej. Wyjechałem stamtąd kilka dni wcześniej przed upadkiem Phnom Penh 17 kwietnia, by w Bangkoku – wówczas oazie spokoju i luksusu, gdzie zatrzymałem się w hotelu Oriental nad rzeką Chao Paya – zgrzytać zębami na samą myśl o przyjaciołach i znajomych zdanych teraz na łaskę i niełaskę Czerwonych Khmerów. To, że mnie nie było z nimi, odczuwałem jako osobistą porażkę, z którą nie mogłem się pogodzić. Wynająłem samochód, pojechałem do nadgranicznego miasta Aranyaprathet i rankiem 18 kwietnia przeszedłem po stalowym moście na drugą stronę granicy. O tym, jak mało wiedziałem na temat Czerwonych Khmerów, niech zaświadczy moje ówczesne przekonanie, że łatwo złapię jakąś okazję do Phnom Penh.

      Idąc drogą, mijałem tłumy spanikowanych Kambodżan, gnających w przeciwnym kierunku: na wózkach lub w samochodach pełnych stłoczonych ludzi i bagaży. Wszyscy byli przerażeni, wszyscy chcieli uciec do Tajlandii. Ktoś machał na mnie, abym zawrócił, ale tym się nie przejąłem. Do centrum Poipet wkroczyłem, kiedy z przeciwnego kierunku wchodzili do miasta Khmerowie. Żołnierze rządowi cisnęli broń, zrzucili mundury i czmychnęli; nie było żadnego oporu, żadnej strzelaniny. Pierwsza grupa Khmerów minęła mnie tak obojętnie, jakby mnie w ogóle nie zauważyli, ale już z następnym oddziałem było inaczej. Obskoczyli mnie, wymierzyli pistolety maszynowe i kazali ustawić się pod murem na rynku, z okrzykami: "CIA! CIA! Ameryka! Ameryka!", szykując się do rozstrzelania.

      Dotychczas widziałem powstańców kambodżańskich jedynie jako ciała leżące przy drodze czy na polu ryżowym. Po raz pierwszy oglądałem ich żywych; młodzi, świeżo po wyjściu z dżungli, z wysuszoną, szarą, zabłoconą skórą i dzikimi oczyma, poczerwieniałymi od malarii. "CIA! Ameryka!", nie przestawali wrzeszczeć. Byłem pewien, że zaraz mnie zabiją. Myślałem, że odbędzie się to szybko i bez bólu, a martwiłem się przede wszystkim tym, jak ta wiadomość przybije moją rodzinę. Instynktownie wyciągnąłem z kieszeni koszuli paszport i uśmiechając się, powiedziałem, nie wiem czemu, po chińsku:

      – Jestem Włochem. Włoch, nie Amerykanin!

      Z grupki gapiów stojących za żołnierzami wyszedł mężczyzna o bladej, niemal białej skórze – z pewnością miejscowy chiński sklepikarz – i zaczął tłumaczyć na khmerski moje słowa:

      – Jestem dziennikarzem, nie zabijajcie mnie… Poczekajcie na jakiegoś oficera politycznego, niech on zdecyduje… Jestem Włochem!

      I wymachując paszportem, bez przerwy się uśmiechałem.

      Khmerowie opuścili lufy i przekazali mnie w ręce młodego oficera, który kilka godzin mnie wypytywał, co jakiś czas mierząc mi w twarz, w nos lub między oczy z wielkiego chińskiego pistoletu.

      Przed zmierzchem pojawił się na scenie jakiś starszy, ważniejszy oficer. Przez kilka długich minut rozmawiał ze swym podkomendnym, a potem zwrócił się do mnie w nienagannej francuszczyźnie, że z radością wita mnie w wolnej Kambodży, że dni są historyczne, wojna się skończyła, a ja mogę wracać do domu.

      Jeszcze tego wieczoru leżałem w pięknej, chłodnej, jedwabnej pościeli w hotelu Oriental w Bangkoku. "Jeśli ktoś mierzy do ciebie z karabinu, uśmiechaj się", powtarzałem odtąd dzieciom; zdaje się, że to jedna z nielicznych lekcji życiowych, jakie mogłem im przekazać z czystym sumieniem.

      Tyle że nauczyłem się czegoś jeszcze. Prawdziwy strach, jak zwykle, pojawił się dopiero potem. Całymi miesiącami dręczyły mnie zmory senne; wielokrotnie powtarzałem w wyobraźni całą scenę w zwolnionym tempie i nie zawsze kończyła się szczęśliwie. To doświadczenie z pewnością zostawiło we mnie swoje ślady.

      Jak jednak mógł je dojrzeć stary chiński wróżbita w swym małym, zaniedbanym mieszkanku w Hongkongu? Gdyby ranił mnie nóż albo kula, na ciele pozostałaby blizna dostępna dla wszystkich oczu. Jakie jednak oko mogło wypatrzyć bliznę, którą Khmerowie zostawili we mnie, sam nawet nie wiem gdzie? Kolejny zbieg okoliczności? Tym razem nie tak łatwo było w to uwierzyć.

      Teraz Chińczyk zaczął mówić o moich związkach z pięcioma naturalnymi elementami: ogień, woda, drzewo, metal i ziemia.

      – Lubisz drzewa. – To prawda; w miarę możliwości żyję w otoczeniu drewnianych przedmiotów, a najbardziej lubię zapach drewna sandałowego. – Jesteś szczęśliwy, żyjąc w pobliżu wody. – I znowu prawda. W Hongkongu zawsze mieliśmy widok na morze, na letnisku w Orsigna za oknem z hukiem przewalał się górski potok. I wtedy właśnie przyszła pora, która miała odmienić moje życie:

      – Uważaj! Jest wielkie ryzyko, że zginiesz w roku 1993. Nie powinieneś wtedy latać samolotem! Nigdy, ani razu! Jeśli nie zginiesz w tym roku w kata strofie lotniczej, dożyjesz osiemdziesięciu czterech lat!

      Nie ma bezpośredniego związku między trafnym opisywaniem przeszłości a rzetelnym przewidywaniem przyszłości, z pewnością jednak pierwsze zwiększa wiarygodność drugiego. Jak miałem stwierdzić później, niemal wszyscy wróżbici stosują tę samą taktykę i właśnie dlatego trudno było mi zapomnieć słowa Chińczyka. Trudno było uznać za statystycznie prawdopodobne to, że po prostu strzelił na chybił trafił. Gdyby, powiedzmy, stanęła przed nim jakaś kobieta, on zaś powiedział: "Jesteś matką" albo "Jesteś bezdzietna", prawdopodobieństwo byłoby (nie wnikając w szczegóły) pół na pół, ale jak często się zdarza, że ktoś ociera się o śmierć w taki sposób jak ja w Poipet?

      Lecz nawet jeśli istotnie stary wróżbita przypadkiem odgadł, co się zdarzyło w roku 1975, czemu to samo nie miałoby mu się udać w związku z rokiem 1993?

      Mówiąc inaczej, przepowiednię trudno było zlekceważyć, a idea spędzenia całego roku na ziemi wydawała się atrakcyjna, i to tym bardziej, im bliżej było końca roku 1992.

      Osiemnastego grudnia tego roku poleciałem z Bangkoku do Wientianu. Dwudziestego drugiego na pokładzie małego, trzęsącego się samolociku chińskiego wylądowałem w Luang Prabang, dawnej królewskiej stolicy Laosu.

      ROZDZIAŁ TRZECI

      Po której stronie szczęście?

      W jednej z pięknych scen Siddharthy Hermanna Hessego – których tak wiele jest w tej książce – książę, który niebawem zostanie Buddą, Oświeconym, siedzi na brzegu rzeki. Uderza go to, że jeśli nie mierzyć czasu, przeszłość i przyszłość są zawsze obecne, podobnie jak rzeka, która zawsze jest jedna i istnieje nie tylko przed oczyma widza, ale także u źródeł i u ujścia. Woda, która dopiero ma nadpłynąć, to jutro, ale jest już teraz, w górę nurtu, ta, która już przepłynęła, to wczoraj, też będące teraz, ale w dolnym biegu.

      W złotych promieniach zachodzącego słońca siedziałem na należącym do Luang Prabang szczycie Wat Pusi, wpatrywałem się, jak mała, wartka Nam Khan wpada do szerokiego, majestatycznego Mekongu, i rozmyślałem nad obserwacją Siddharthy. Na te pełne wirów, mętne wody złożyło się wiele potoków, strumieni oraz rzeczek – i podobnie jest z życiem. Patrzyłem w nurt i myślałem, że niepodobna rozróżnić teraźniejszości, przeszłości i przyszłości, gdyż w niepowstrzymanym przepływie są tu teraz. Pięćdziesiąt pięć lat przepłynęło niczym wielka rzeka sunąca ku Morzu Chińskiemu; reszta mego czasu na ziemi sunęła po himalajskich stokach, już teraz płynąc ku mnie, wytyczonymi korytami, wypełniona aż po ostatnią godzinę. Gdybym siedział wyżej, widziałbym więcej СКАЧАТЬ