Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie - Tiziano Terzani страница 7

СКАЧАТЬ mu się setki kamiennych, uśmiechniętych oczu. Często usiłowałem sobie wyobrazić, jak musiał się poczuć w tym momencie – momencie, który nadał sens jego życiu. I śmierci. Spędziwszy jakiś czas pośród ruin Angkoru, Mouhot ruszył dalej na północ, minął Luang Prabang, jednak podczas marszu brzegiem Nam Khan rozchorował się w pobliżu wioski Naphao. Dziewiętnastego października zanotował: "Dopadła mnie febra"; potem przez kilka dni brak wpisów, aż wreszcie 29 października widzimy nakreślone trzęsącą się ręką słowa: "Panie, zlituj się nade mną". Mouhot zmarł 10 listopada 1861 w wieku trzydziestu pięciu lat.

      Odwiedzenie jego grobu było znacznie prostsze: najpierw pół godziny jazdy samochodem z Luang Prabang w kierunku Ban Noun, potem dziesięć minut wędrowania w dół niezbyt stromego zbocza i pod górę zarośniętą ścieżką. Kiedy dotarłem do grobu, miałem wrażenie, że Mouhot mógł równie dobrze umrzeć dziesięć minut wcześniej. Nic się nie zmieniło: rzeka płynęła z tym samym sennym pomrukiem, las szeptał tysięcznymi głosami, kawałek dalej przechodziła kobieta z wiklinowym koszem na plecach; wszystko działo się dzisiaj, ale równie dobrze mogło się dziać sto trzydzieści lat temu.

      Grób wykopano tam, gdzie zmarł Mouhot, we wnęce zbocza, jakieś trzydzieści metrów nad korytem Nam Khan, jakby chciano się upewnić, że prąd nie porwie ze sobą zwłok. Nad betonową płytą stoi na straży wielkie drzewo. Po lewej niczym chorągiew powiewa wysoka, radosna kępa zielonego bambusa.

      Miał rację włoski poeta Ugo Foscolo, sławiąc w wierszu grobowce. Są one wielką inspiracją, zawsze robiły na mnie wielkie wrażenie te proste ślady życia, jakie ludzie Zachodu zostawiali na całym świecie. Ileż to godzin spędziłem na azjatyckich cmentarzach – w Makao, Chiang Mai, Nagasaki, Jokohamie – na których spoczęli ludzie przybyli z daleka, i starałem się wczuć w ich życie, wyczytać ich historie ze skąpych słów wyrytych w kamieniu. Dwudziestokilkuletni kapitanowie powaleni przez febrę, młode matki, które zmarły podczas porodu, marynarze z jednego statku, gasnący w ciągu kilku dni, najwyraźniej porażeni z nagła jakąś zarazą. Niekiedy jakiś opłakiwany przez dzieci i wnuki starzec, którego życie – głosił nagrobek – było przykładem dla innych. Podróżnicy, misjonarze, kupcy: nic niemówiące nazwiska.

      Skąd bierze się ta dziwna fascynacja grobami? Czy kryje się w nich coś więcej niż tylko kości? Może pamięci o zmarłych towarzyszy również jakiś ślad ich obecności? Może same kamienie są nasączone ich historiami? Wydaje się, że samotny, zapomniany grób Mouhota nad brzegiem Nam Khan przemawia mocno, nawet jeśli niewyraźnie. Sam fakt moich odwiedzin przydał mu życia. Czy też może ta przeszłość zawsze tam trwała, obecna dla każdego, kto chce być poruszony, zainspirowany?

      Na ostatnie miejsce pobytu w roku 1992 wybrałem Laos, gdyż wiedziałem, że jeśli ostatecznie wyrzeknę się na dwanaście miesięcy samolotów, bez trudu będę mógł drogą lądową dostać się do Bangkoku. Od pierwszej chwili towarzyszyły mi dziwne myśli. Sam fakt, że zacząłem zważać na mniej wyeksponowaną stronę doświadczenia, sprawił, iż zacząłem też dostrzegać rzeczy, które w innym wypadku umknęłyby mej uwadze. Znienacka wszystko zaczynało się łączyć ze światem nadzmysłowym; ludzie, w których normalnie dostrzegłbym ich społeczne role, teraz zaczynali odsłaniać oblicza nie tylko inne, lecz także mocno łączące się z tym, co mnie obecnie pasjonowało.

      Ostatniego dnia pobytu w Luang Prabang popłynąłem łodzią w górę Mekongu do jaskiń Tham Ting, w których znajdowało się siedem tysięcy posągów Buddy. Podczas wojny one i cały stromy stok wznoszący się nad rzeką znalazły się pod ostrzałem komunistycznych partyzantów z Pathet Lao i dlatego wcześniej nie udało mi się tam dotrzeć. Wiele posągów zostało wykradzionych, po czym wylądowały w sklepach z antykami w Bangkoku, niemniej jednak bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Czyż przyszłość nie nadpływała ku mnie symbolicznie nurtem Mekongu? Wyjdę jej na spotkanie.

      W jednej z jaskiń grupa Laotańczyków klęczała przed kamiennym Buddą, wypytując o swą przyszłość. Postąpiłem tak samo. Sprawa jest prosta. Złączywszy dłonie, tak długo potrząsasz pudełkiem pełnym małych bambusów, aż któryś wypadnie na ziemię. Jest na nim numer odsyłający do papierowego paska z wypisaną wiadomością. Oto jak brzmiała moja:

      Strzel z łuku do wielkiego Ku Pan. Z pewnością go zabijesz. Wkrótce nie będziesz już miał wrogów, a twoje imię stanie się znane we wszystkich zakątkach świata. Twoi ludzie potrzebują cię i musisz nadal im pomagać. Jeśli wdasz się w interesy, utracisz wszystko, po najmniejszą monetę. Ominą cię choroby, a podróż jest dla ciebie dobrym rozwiązaniem.

      Zrazu niewiele się zastanawiałem nad tymi słowami, kiedy jednak wyciągnąłem skrawek papieru podczas przyjęcia bożonarodzeniowego w ambasadzie francuskiej w Wientianie, było to niczym iskra, z której bucha wielki płomień. Znienacka przy eleganckim stole, do którego podawali milczący kelnerzy w liberiach, wszyscy zaczęli rozmawiać jedynie o wróżbitach, przepowiedniach i magii. Każdy miał w tych kwestiach coś do opowiedzenia. Czy to z tego powodu, że przyjęcie odbywało się przy świecach, w wielkim białym domu stojącym pośrodku tajemniczego ogrodu, gdzie między bugenwillami i orchideami pełno było popiersi odkrywców i podróżników, czy też dlatego, że Europa i jej logika wydawały się dalej niż kiedykolwiek – tak czy inaczej zdawało się, że moja karteczka otworzyła puszkę Pandory i nadszedł czas nieoczekiwanych zwierzeń.

      – Wróżbita odmienił całe moje życie – oznajmiła siedząca naprzeciw mnie elegancka, mniej więcej czterdziestoletnia kobieta, która właśnie przyjechała z Paryża. Gdy była na uniwersytecie, zaszła w ciążę z kolegą, ten jednak wkrótce zginął w wypadku narciarskim. Zaopiekował się nią ich wspólny przyjaciel; wkrótce narodziła się między nimi głęboka miłość. Pewnego dnia jego matka udała się do wróżbity, który oznajmił jej: "Twój syn ma rychło zostać ojcem nie swojego dziecka. Niech tego nie robi, gdyż inaczej zrujnuje sobie życie". Syn był tak zaszokowany tą wiadomością, że odwołał ślub.

      – I w ten sposób – dokończył mężczyzna siedzący po prawej ręce żony ambasadora – to ja zostałem ojcem tego dziecka.

      Wydawało się, że w całej sprawie nie ma niczego nadzwyczajnego: matce w jakiś sposób udało się doprowadzić do tego, że wróżbita powiedział to, czego ona sama nie mogła powiedzieć synowi, i tak za jego pośrednictwem uzyskała to, co chciała. Wszelako inni biesiadnicy byli pod wielkim wrażeniem tej historii, a sama kobieta nie miała wątpliwości co do potęgi wróżb. Co do mojej przepowiedni wszyscy byli zgodni, że muszę posłuchać przestrogi i trzymać się z dala od wszelkich pojazdów latających.

      Z rana poleciałem na Równinę Dzbanów, leżącą w dolinie między górami na północy Laosu, a pełną wielkich, tajemniczych, czasami wysokich na siedem stóp, kamiennych naczyń, pięknie rzeźbionych – ale przez kogo? I do czego przeznaczonych? Antropologowie twierdzą, że to urny pogrzebowe dawnej, obecnie wymarłej ludności pochodzenia chińskiego, ale Laotańczycy wolą wierzyć swoim legendom. "To amfory na wino – powiadają. – Zrobili je olbrzymi, którzy od czasu do czasu urządzają sobie biesiadę przy stole na szczycie góry, na który nigdy nikomu nie udało się wspiąć".

      Spędziłem w tej okolicy trzy dni. Dojrzałe opiumowe maki zaczęły zrzucać czerwone, purpurowe i białe płatki, kobiety zaś nacinały makówki i do starych czar zbierały drogocenny, lepki, czarny sok. Górale z plemienia Muong świętowali swój Nowy Rok. Młodzi oddawali się ulubionemu sportowi: grali w piłkę, aby znaleźć osobę właściwą do małżeństwa. W każdej wiosce rząd dziewcząt stawał naprzeciwko rzędu chłopców, wszyscy w tradycyjnych strojach, i następnie oba rzędy godzinami przerzucały się szmacianą piłką, przyśpiewując: "Jeśli СКАЧАТЬ