Название: Czarna księga
Автор: Orhan Pamuk
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788308057902
isbn:
Zdaniem Saima większość nazwisk i imion pojawiających się w gazetach, a także samych bohaterów artykułów, była wymyślona, organizowane zaś przez nich demonstracje, zebrania, tajne rady, kongresy nielegalnych partii i napady na banki nigdy się nie wydarzyły. Jako skrajny przykład podał ludowe powstanie, które dwadzieścia lat wcześniej wybuchło podobno w miejscowości Küçük Çeruh, położonej między miastami Erzincan i Kemah, i które szczegółowo, łącznie z dokładną datą, opisała jedna z gazet: ponoć wtedy powołano rząd tymczasowy, wydano znaczki pocztowe z wizerunkiem gołąbka pokoju na różowym tle i jednodniową gazetę wypełnioną wyłącznie wierszami; starosta zginął od uderzenia wazonem w głowę, apteki i lekarze okuliści rozdawali zezowatym bezpłatne okulary, zapewniono opał do ogrzewania szkoły, a nawet przystąpiono do wznoszenia mostu, mającego połączyć miasteczko z cywilizowanym światem. Nim go jednak zbudowano, nadciągnęły oddziały wojsk kemalistowskiego rządu, opanowały sytuację w krótszym czasie, niż potrzebowały krowy, by zeżreć cuchnące starymi skarpetami dywany wyściełające glinianą podłogę miejscowego meczetu, i obwiesiły rebeliantami stary platan na głównym placu. Tymczasem, jak wykazał Saim, analizując znaki ukryte na mapach i w tekstach, miejscowość o nazwie Küçük Çeruh w ogóle nie istniała, a wszystkie imiona i nazwiska rzekomych uczestników powstania, które niczym Feniks miało rozgorzeć nagłym płomieniem, były fałszywe. Gdy zagłębili się w poetyckie rymy i brzmienia tych wymyślonych imion, natrafili na pewne ślady wskazujące na związek z Mehmetem Yılmazem (wzmianki o morderstwie politycznym popełnionym w Ümraniye w okresie, o którym mówił Galip), lecz prowadziły one donikąd — lektura czasopism przypominała bowiem oglądanie tureckiego filmu, w którym nagle urywa się akcja: w kolejnych numerach pisma nie znajdowali informacji, co było dalej oraz jak sprawa się zakończyła.
W pewnym momencie Galip wstał od stołu, zadzwonił do domu i pełnym czułości tonem poinformował Rüyę, że zamierza do późna pracować z Saimem, niech więc nie czeka na niego, tylko idzie spać. Telefon był w drugim końcu pokoju. Saim i jego żona poprosili, by pozdrowił od nich Rüyę, ta zaś, oczywiście, również przekazała pozdrowienia…
Gdy ponownie zajęli się wyszukiwaniem i rozszyfrowywaniem pseudonimów oraz układaniem z ich liter nowych, w pewnej chwili żona Saima wstała i poszła się położyć, pozostawiając pochłoniętych łamigłówkami mężczyzn przy stole, którego cały blat zasłany był stosami gazet, czasopism i ulotek. Było już dawno po północy; Stambuł spowijała magiczna cisza śniegu. Zafascynowany bogactwem kolekcji („Ach, jest niekompletna, tak wiele w niej brakuje”, mówił Saim, jak zawsze zbyt skromny), Galip właśnie z lubością wyszukiwał błędy ortograficzne i drukarskie w rozmaitych broszurach rozpowszechnianych w różnych miejscach — w zadymionych uniwersyteckich knajpach, w mokrych od deszczu namiotach strajkujących oraz na peryferyjnych stacjach kolejowych — ale wszystkich tak samo trudno czytelnych, drukowanych na papierze przebitkowym, na słabej jakości powielaczach, gdy Saim pokazał mu przyniesiony z drugiego pokoju plik kartek, prawdziwą rzadkość, jak twierdził: „Anty-Ibn Zerhani, czyli twardo stąpające po ziemi stopy wędrownego derwisza”.
Galip z uwagą przeglądał strony oprawionego maszynopisu.
— Autor pochodził z miasteczka w okolicy Kayseri, którego nazwy próżno szukać na mapach Turcji w średniej skali — oświadczył Saim. — Od ojca, szejcha w niewielkim tekke, otrzymał w dzieciństwie wykształcenie religijne i sufickie. Czytając traktat trzynastowiecznego arabskiego mistyka, Ibn Zerhaniego, zatytułowany Ukryte znaczenie utraconej tajemnicy, wzorem Lenina podczas lektury Hegla czynił na marginesach uwagi „w duchu materializmu”. Następnie przepisał te spostrzeżenia na czysto i okrasił je niepotrzebnymi, długimi dygresjami w nawiasach, po czym do własnych notatek ułożył obszerne przypisy, rodzaj komentarza, jakby były to czyjeś tajemnicze, niezrozumiałe idee. Wszystko opatrzył przedmową wydawcy, znów chcąc stworzyć wrażenie, że autorem jest ktoś inny, i przepisał całość na maszynie. Na początku umieścił jeszcze trzydziestostronicową biografię w formie legendy o sobie samym jako o człowieku wierzącym, a jednocześnie rewolucjoniście. Najciekawszy w tej fantastycznej opowieści jest opis pewnego wieczoru, podczas którego autor, spacerując po miejscowym cmentarzu, odkrywa silny związek łączący filozofię suficką, określaną przez Zachód jako panteizm, z rodzajem filozofii materialistycznej, którą sam rozwinął pod wpływem ojca, szejcha. Kiedyś na cmentarzu, pełnym duchów i pasących się owiec, ujrzał wronę; dwadzieścia lat później znów zobaczył tego samego ptaka — jak zapewne wiesz, tureckie wrony mogą żyć ponad dwieście lat — tym razem pośród jeszcze grubszych cyprysów. Zrozumiał wówczas, że cokolwiek dzieje się z głową i nogami tego bezczelnego skrzydlatego stworzenia, uchodzącego za wyjątkowo inteligentne, jego tułów i skrzydła pozostają takie same. Sporządził widniejący na okładce wizerunek wrony. Ta książka jest dowodem, że każdy Turek, któremu marzy się nieśmiertelność, musi stać się własnym Johnsonem, Boswellem, Goethem, a także Eckermannem. Maszynopis sporządzono w sześciu egzemplarzach. Nie sądzę, by w Narodowej Agencji Wywiadowczej mieli choćby jeden.
Autor książki z wroną na okładce wiódł smutne, ciche, pozbawione wyrazu życie między domem a niewielkim sklepem żelaznym odziedziczonym po ojcu, tak silnie jednak oddziaływał na wyobraźnię obu mężczyzn, że nie mogli oprzeć się wrażeniu, iż w pokoju jest duch kogoś trzeciego. „Jest tylko jedna opowieść — miał ochotę zawołać Galip — którą zawierają wszystkie książki, opisywana z radością i smutkiem wszystkimi literami, wszystkimi słowami, wszystkimi snami o wyzwoleniu oraz wspomnieniami tortur i poniżenia!”. Wydawało się, że Saim odnalazł tę opowieść w kolekcji ulotek, gazet i czasopism, do której okazy gromadził, cierpliwie zarzucając sieci niczym doświadczony rybak, i miał świadomość, że do niej dotarł, ale nie był w stanie nad nią zapanować, gdyż w piętrzących się dookoła stosach materiałów zgubił słowo, które było do niej kluczem.
W końcu w numerze pewnego czasopisma sprzed czterech lat natrafili na Mehmeta Yılmaza i Galip, który chciał już iść do domu, zamierzał uznać to za zbieg okoliczności, lecz Saim go zatrzymał, twierdząc, że w jego czasopismach — mówił o nich „moje czasopisma” — nic nie jest przypadkowe. Przez następne dwie godziny, nadludzkim wysiłkiem wytężając uwagę i trzymając oczy szeroko otwarte, przeglądali tytuł po tytule, aż odkryli, że Mehmet Yılmaz zmienił się w Ahmeta Yılmaza; potem w pewnym tygodniku ze zdjęciem studni na okładce oraz licznymi podobiznami kur i wieśniaków w środku Ahmet Yılmaz stał się Metinem Çakmazem. Saim bez trudu zorientował się, że Metin Çakmaz i Ferit Çakmaz to jedna i ta sama osoba, przy czym ten, kto krył się za owym imieniem i nazwiskiem, zrezygnował z pisania teoretycznych elaboratów i zaczął tworzyć zaangażowane pieśni, wykonywane z towarzyszeniem sazu30 i dymu papierosowego podczas uroczystości wspomnieniowych organizowanych w domach weselnych. Nie poprzestał na tym: wkrótce zaczął pisać teksty, w których wszystkich oprócz siebie oskarżał o współpracę z policją, a następnie zmienił się w ambitnego i gniewnego ekonomistę o matematycznych inklinacjach, demaskującego naganne uchybienia brytyjskich uczonych akademików. Długo jednak nie wytrzymał wtłoczony w te mroczne i ponure szablony. Saim odnalazł go w pewnym czasopiśmie, w numerze sprzed trzech lat i dwóch miesięcy, który przyniósł z sypialni, zakradłszy się tam cichutko na paluszkach: tym razem ich bohater nazywał się Ali Cudnykraj i twierdził, że w nadchodzącej wspaniałej przyszłości królowie i królowe nie będą potrzebni, w związku z czym należy zmienić zasady gry w szachy; z dobrze odżywionych chłopców o imieniu Ali wyrosną chłopy na schwał i będą potrafiły rozwiązywać zagadki zadawane przez jajka z imionami wypisanymi na twarzy, siedzące po turecku na murze. W innym numerze Ali Cudnykraj СКАЧАТЬ