Название: Czarna księga
Автор: Orhan Pamuk
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788308057902
isbn:
…[był] szeptem westchnień, który skroś stuleci
Powietrze wzruszał bezustannym drganiem.
Dante Alighieri, Boska Komedia (Piekło, Pieśń IV)
(przeł. Edward Porębowicz)
Odkąd ten kącik na łamach naszej gazety udostępniliśmy ludziom, wszystkim, bez względu na warstwę czy klasę społeczną, z której się wywodzą, otrzymujemy mnóstwo interesujących listów. Niektórzy czytelnicy, spostrzegłszy, że mogą wreszcie opowiedzieć o swoim życiu, nie mają czasem dość cierpliwości, by przelać opowieść na papier, przychodzą więc wprost do redakcji i tu do woli wylewają żale. Gdy zauważą, że opisywane przez nich niesłychane zdarzenia i przerażające szczegóły budzą nasze niedowierzanie, zmuszają nas do oderwania się od biurek i, by udowodnić prawdziwość swych słów, prowadzą prosto w mroczne rejony, tajemnicze i grząskie, którymi nikt się nie interesował, których nikt nie opisywał. W ten właśnie sposób poznaliśmy dramatyczne dzieje rzemiosła zepchniętego w Turcji do podziemia — wytwórstwa manekinów.
Jeśli nie liczyć strachów na wróble, trącących wsią i nawozem „folklorystycznych” tworów, nasze społeczeństwo nigdy nie zetknęło się z manekinami, przez setki lat nie miało nawet pojęcia, że istnieje takie rzemiosło. Pierwszym specjalistą w tej profesji był mistrz Bedii, który przygotował manekiny dla Muzeum Morskiego, otwartego na rozkaz sułtana Abdülhamida pod protektoratem księcia Osmana Celâlettina Efendiego. Jak relacjonują świadkowie, zwiedzający muzeum osłupieli, ujrzawszy naszych marynarzy, dzielnych junaków, którzy trzysta lat wcześniej zatapiali na Morzu Śródziemnym włoskie i hiszpańskie okręty, jak strosząc swoje sumiaste wąsy stoją dumnie wśród galer i paradnych sułtańskich łodzi. Tworząc te pierwsze arcydzieła, mistrz Bedii użył drewna, gipsu, wosku, skór antylop, wielbłądów i owiec, a także ludzkich włosów i zarostu. Na widok owych cudownych tworów, wykonanych z niezwykłym kunsztem, ówczesny şeyhülislam22, człowiek o ograniczonych horyzontach, wpadł w gniew. Stworzenie tak doskonałych kopii dzieł bożych uznano za swego rodzaju próbę bluźnierczego współzawodnictwa z Najwyższym, usunięto więc manekiny z ekspozycji, a między galerami ustawiono barierki.
Ten jeden z licznych przejawów zakazowo-nakazowej mentalności, z jakimi wciąż mamy do czynienia w nadal nie dokończonym procesie okcydentalizacji naszego narodu, nie zdołał stłumić żądzy tworzenia rozgorzałej w duszy mistrza Bediiego. Nad nowymi manekinami pracował w domu, a jednocześnie wciąż pertraktował z władzami, by swoje dzieła — dzieci, jak je określał — umieścić na powrót w muzeum lub wyeksponować w jakimś innym miejscu. Gdy te starania spełzły na niczym, znienawidził państwo i jego urzędników, lecz nie swoje rzemiosło. Dalej wytwarzał manekiny w pracowni urządzonej w piwnicy. Aby nie narażać się na oskarżenia sąsiadów o „czary, zboczenie i bezbożność”, a jednocześnie by zapewnić miejsce wciąż powiększającemu się gronu „dzieci”, które nie mieściły się już w skromnym muzułmańskim domostwie, wkrótce musiał przenieść się ze Starego Stambułu do nowej siedziby w Galacie, dzielnicy zamieszkanej przez niemuzułmanów.
W tym nowym domu w Kuledibi, do którego zaprowadził mnie czytelnik, dalej z pasją, przekonaniem i ogromną precyzją konstruował figury, przekazując fach, którego sam się nauczył, synowi. Dwadzieścia lat później, gdy w początkach republiki przez kraj przeszła fala entuzjastycznej europeizacji, która panom kazała zamienić fezy na panamskie kapelusze, paniom zaś zdjąć kwefy i włożyć pantofle na obcasach, na wystawach słynnych sklepów odzieżowych w alei Beyoğlu zaczęto umieszczać manekiny. Ujrzawszy owe figury, sprowadzone z zagranicy, mistrz Bedii uznał, że oto nadszedł wyczekiwany tyle lat dzień tryumfu, i wyszedł ze swego podziemnego warsztatu na ulicę. Lecz na tej reprezentacyjnej alei zakupów i rozrywki zwanej Beyoğlu miało go spotkać nowe rozczarowanie, które zepchnęło go z powrotem do podziemia, gdzie pozostał już do śmierci.
Ze strony dekoratorów wystaw, właścicieli sklepów z gotową odzieżą, sprzedawców garniturów, spódnic, kostiumów, pończoch, płaszczy i kapeluszy, którzy przychodzili do jego piwnicy, by obejrzeć wzory, lub którym sam je zanosił do obejrzenia, spotykały go wyłącznie odmowy. Jego manekiny nie przypominały ludzi z Zachodu, skąd pochodziły modele strojów, lecz miały nasze rysy. „Klient — powiedział jeden z handlowców — nie kupi palta wiszącego na chudym, czarniawym facecie z wąsami i krzywymi nogami, jednym z tych, których dziesiątki tysięcy widuje co dzień na ulicy, lecz chętnie włożyłby na siebie takie, jakie widzi na przybyłym z dalekich, nieznanych krajów nowym i pięknym mężczyźnie, bo wierzy, że dzięki takiemu paltu sam się w niego zmieni, będzie kimś innym”. Pewien znający się na rzeczy dekorator, obejrzawszy z podziwem dzieła mistrza Bediiego, wyznał szczerze, że, niestety, nie opłaca mu się umieszczać ich na wystawie, gdyż Turcy nie chcą już być Turkami. Pragnąc stać się kimś innym, wymyślili odzieżową rewolucję, zgolili brody, zmienili język i alfabet. Natomiast pewien właściciel sklepu, lubiący się wyrażać krótko i dosadnie, stwierdził, że klienci nie kupują teraz ubrań, lecz marzenia i złudzenia, że ubierając się jak „tamci”, staną się nimi.
Mistrz Bedii nawet nie próbował robić manekinów odpowiadających tym oczekiwaniom. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie konkurować ze sprowadzanymi z Europy, stale zmieniającymi się modelami w dziwacznych pozach, szczerzących się w uśmiechu jak na reklamie pasty do zębów. Powrócił więc do swojego mrocznego warsztatu, do swych własnych, prawdziwych marzeń. Ostatnie piętnaście lat życia spędził, nadając im rodzimą, przerażającą, cielesną postać — wykonał jeszcze ponad sto pięćdziesiąt figur, a każda z nich była istnym dziełem sztuki. Jego syn, który przyszedł do redakcji, a potem zaprowadził mnie do pracowni ojca, pokazywał mi je jedną po drugiej, twierdząc, że to, co czyni nas tym, kim jesteśmy, istota nas, kryje się w tych dziwacznych, zakurzonych tworach.
Wdrapaliśmy się po wykrzywionych, rozpadających się stopniach chodnika na tonące w błocie wzgórze Kuledibi i znaleźliśmy się w zimnej i mrocznej piwnicy jakiegoś domu. Wokół nas trwało zastygłe życie manekinów, które sprawiały wrażenie, jakby z całych sił pragnęły się poruszyć, coś zrobić, zdziałać, ożyć. Z półmroku, z cienia wynurzały się setki twarzy i oczu patrzących na nas i siebie nawzajem. Jedne figury po prostu siedziały, inne coś sobie opowiadały, jadły, śmiały się, modliły; niektóre swoją „egzystencją”, w tym momencie tak dla mnie nieznośną, wydawały się rzucać wyzwanie zewnętrznemu światu. Wszystko stało się jasne jak słońce: było w nich życie, którego z taką siłą nie wyczuwało się nie tylko na sklepowych wystawach w Beyoğlu i Mahmutpaşy23, ale nawet w rzeszach przechodniów na moście Galata. Tryskało wręcz z kłębiącego się, zdyszanego tłumu manekinów, niczym światło biło z ich twarzy. Byłem oczarowany. Z lękiem i ciekawością podszedłem do jednej z figur (przedstawiającej staruszka, szarego człowieka rozmyślającego o swoich zmartwieniach), by poczuć w niej to życie, poznać sekret owego niezwykłego realizmu przedstawienia, tajemnicę tego świata; pamiętam, że dotknąłem jej ręką — twarda skóra była zimna i przerażająca.
„Ojciec mawiał, że najważniejsze to zwracać uwagę na gesty, które czynią nas tym, kim jesteśmy”, z dumą oświadczył syn wytwórcy manekinów. Obaj po długiej i wyczerpującej pracy wychodzili na powierzchnię z mrocznych podziemi Kuledibi, szli na Taksim, do jednej z knajp, w których przesiadywali alfonsi, zajmowali miejsca przy stoliku z widokiem na ulicę i, popijając herbatę, obserwowali ruchy przechodniów na placu. СКАЧАТЬ