Название: Czarna księga
Автор: Orhan Pamuk
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788308057902
isbn:
Przechodząc po ośnieżonym moście Galata, poczuł chłód: od Bosforu wiał silny, przenikliwy wiatr. Na Karaköyu zaszedł do baru i usiadłszy przy stoliku o marmurowym blacie, bokiem do dwóch odbijających się nawzajem luster, zjadł rosół z zacierkami i jajka sadzone. Na jedynej ścianie, która była pozbawiona luster, widniał namalowany górski pejzaż, zainspirowany najwyraźniej pocztówkami i widoczkami z kalendarzy Pan American: wśród sosen, za jeziorem o połyskliwej tafli, wznosiła się góra z pomalowanym na biało szczytem; przypominała nie tyle Alpy z pocztówek, ile górę Kaf, którą Galip i Rüya często wybierali za cel wycieczek.
Wjeżdżając Tünelem27 do Beyoğlu, Galip wdał się w ożywioną dyskusję z jakimś starszym panem na temat słynnej katastrofy kolejki: czy wagony wyskoczyły z szyn, bo zerwała się lina, i rozbijając ściany i okna stacji, niczym zerwane z uwięzi radosne ogiery, wypadły na plac Karaköy, czy też stało się tak, bo kierujący składem był pijany? Okazało się, że staruszek jest rodakiem motorniczego oskarżonego o spowodowanie wypadku, który pochodził z Trabzonu.
Ulice Cihangiru były kompletnie opustoszałe. Saim, który z radosnym pośpiechem otworzył Galipowi drzwi, wraz z żoną oglądał w telewizji ten sam program, co kierowcy i dozorcy zebrani w kawiarni w suterenie.
Program, zatytułowany Pozostawiliśmy po sobie, w nostalgiczno-łzawej konwencji opowiadał o starych meczetach, studniach i karawanserajach, wzniesionych ongiś przez Osmanów na Bałkanach, a dziś znajdujących się w rękach Jugosłowian, Albańczyków i Greków. Galip siedział w pseudorokokowym fotelu o zdezelowanych sprężynach niczym chłopiec od sąsiadów, który przyszedł obejrzeć mecz; gospodarz i jego żona wydawali się nie pamiętać o jego obecności. Saim przypominał nieżyjącego już znanego zapaśnika, mistrza olimpijskiego, którego portrety nadal można było zobaczyć na ścianach sklepów z warzywami, jego żona zaś — tłuściutką, sympatyczną myszkę. W pokoju znajdowały się zakurzony stół i zakurzona lampa; na jednej ścianie wisiał oprawny w pozłacane ramy portret dziadka Saima, przy czym dziadek ów był podobny raczej do jego żony (zmęczony Galip zastanawiał się, czy przypadkiem nie miała na imię Remziye — za żadne skarby nie był jednak w stanie przypomnieć sobie jej imienia), przy drugiej stał kredens, a na nim kalendarz firmy ubezpieczeniowej, popielniczka z logo banku, kieliszki do likieru, wazon, srebrna cukiernica i filiżanki do kawy; dwie pozostałe ściany zajmowało to, co stanowiło powód wizyty Galipa: biblioteka archiwum, czyli zakurzone papiery i czasopisma, czasopisma, czasopisma.
Saim założył tę kolekcję, przez kolegów ze studiów nazywaną ironicznie archiwum epoki, z racji — jak to kiedyś wyznał w nieoczekiwanym przypływie szczerości — niezdecydowania. Było to niezdecydowanie kogoś, kto bał się dokonać wyboru nie tyle, jak się w owych czasach mówiło, pomiędzy dwiema klasami społecznymi, ile pomiędzy frakcjami politycznymi.
W owych czasach Saim brał udział w różnorakich politycznych zebraniach, uczestniczył w wiecach, latał od uniwersytetu do uniwersytetu, od kantyny do kantyny, skłonny wysłuchać każdego przemówienia, i śledził każdy „polityczny ruch”, a ponieważ nie miał dość śmiałości, by zadawać pytania, starał się dotrzeć do wszelkiego rodzaju lewicowych wydawnictw, wystąpień powielanych na papierze przebitkowym, broszur propagandowych i ulotek („Przepraszam, czy masz może apel w sprawie czystości języka rozprowadzany na politechnice?”), po czym czytał je jak szalony. Nie starczało mu jednak czasu, by zapoznać się z treścią wszystkich, a ponieważ nadal nie potrafił się zdecydować, za którą linią polityczną powinien się opowiedzieć, zaczął gromadzić nie przeczytane materiały. W następnych latach sprawa ich przeczytania i podjęcia decyzji zeszła na dalszy plan; najważniejszym celem stało się zbudowanie zbiornika, do którego mogłaby uchodzić rozrastająca się, wypuszczająca coraz to nowe odnogi rzeka dokumentów — Saim, z zawodu inżynier budowlany, który sam wymyślił ową metaforę, postanowił poświęcić temu resztę życia.
Gdy program się skończył, odbiornik wyłączono i w ciszy, która zapadła po grzecznościowych pytaniach o zdrowie, gospodarze utkwili w Galipie pytające spojrzenia, ten zaś od razu rozpoczął opowieść: student, którego obrony się podjął, został oskarżony o zbrodnię polityczną, której nie popełnił. Nie, w sprawie rzeczywiście był trup; po nieudanym napadzie na bank, zorganizowanym przez trzech niezdarnych młodzieńców, sprawcy w panice pobiegli do czekającego na nich samochodu i wtedy jeden z nich w tłumie ludzi robiących zakupy potrącił drobną staruszkę. Zderzenie było tak silne, że kobiecina przewróciła się na ziemię, uderzyła głową o krawężnik i na miejscu wyzionęła ducha. („A widzisz!”, powiedziała żona Saima). Jedynym zatrzymanym podczas tego zdarzenia był ów spokojny, cichy chłopak z dobrej rodziny, przy którym znaleziono broń. Nie chciał zdradzić policji nazwisk pozostałych kolegów, których podziwiał i szanował, i — co zadziwiające — udało mu się to mimo tortur; jednak, jak Galip potem ustalił, jego milczenie wiązało się, niestety, z wzięciem na siebie odpowiedzialności za śmierć kobiety. Ten, który potrącił staruszkę i spowodował jej śmierć, student archeologii nazwiskiem Mehmet Yılmaz, trzy tygodnie po owym zdarzeniu został zastrzelony z broni maszynowej przez nieznanych sprawców, w chwili gdy malował zaszyfrowane hasła na murze pewnej fabryki w położonej za Ümraniye nowo powstałej dzielnicy gecekondu28. W tej sytuacji można się było spodziewać, że chłopak z dobrej rodziny wskaże prawdziwego winnego, policja jednak nie uwierzyła, że zabity Mehmet Yılmaz był tym Mehmetem Yılmazem29; co więcej, członkowie kierownictwa grupy, która zorganizowała napad, zupełnie nieoczekiwanie zaczęli twierdzić, że Mehmet Yılmaz żyje, a w dodatku z niezmienną pewnością siebie nadal publikuje teksty w tym samym czasopiśmie co przedtem. Galip, który na żądanie ojca chłopaka, bogatego, ale uczciwego mężczyzny, teraz zajął się tą sprawą, chciał zajrzeć do archiwum, aby: po pierwsze — znaleźć artykuły, które udowodniłyby, że obecny Mehmet Yılmaz nie jest tym dawnym Mehmetem Yılmazem, po drugie — ustalić na podstawie pseudonimów, kim jest osoba pisząca pod nazwiskiem zmarłego Mehmeta Yılmaza, po trzecie — przyjrzeć się działalności owej grupy w ostatnich sześciu miesiącach, gdyż cały ten napad, jak Saim i jego żona zapewne się domyślają, był dziełem organizacji, której niegdyś przewodził mąż Rüyi, a po czwarte i ostatnie — gruntownie zbadać tajemnicę piszących za zmarłych autorów widm, ich pseudonimów oraz losów zaginionych osób.
Wraz z Saimem, również podekscytowanym tym pomysłem, natychmiast przystąpili do pracy. Przez pierwsze dwie godziny sprawdzali wyłącznie nazwiska i pseudonimy autorów artykułów, popijając przy tym herbatę i pogryzając keks podany przez panią domu (Galip przypomniał sobie w końcu jej imię: Rukiye). Następnie rozszerzyli zakres poszukiwań — włączyli pseudonimy informatorów, zabitych i pracowników redakcji. Wkrótce ten tajemniczy, na wpół tajny świat, zbudowany na nekrologach, groźbach, zeznaniach, bombach, błędach drukarskich, wierszach i sloganach, świat, który — choć jeszcze istniał — już zaczynał odchodzić w zapomnienie, przyprawił ich o zawrót głowy.
Znaleźli jawne pseudonimy, utworzone od tych pseudonimów kolejne i jeszcze inne, powstałe z ich podziału. Analizowali akrostychy, niezupełnie składne zabawy literami oraz na wpół czytelne szyfry, nie wiadomo w jakim stopniu powstałe przypadkiem, a w jakim wymyślone celowo. Na drugim końcu stołu, przy którym siedzieli Galip i Saim, zajęła miejsce Rukiye. W pokoju panował nastrój nie tyle powagi — wszak chodziło o życie chłopaka niesłusznie oskarżonego o zabójstwo, a właściwie o odnalezienie zaginionej kobiety — ile melancholii, zaprawionej nutą niecierpliwości połączonej z rutyną, jak podczas noworocznej partii loteryjki albo gry w domowe derby. Zasłony były СКАЧАТЬ