Porachunki. Yrsa Sigurðardóttir
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Porachunki - Yrsa Sigurðardóttir страница 17

Название: Porachunki

Автор: Yrsa Sigurðardóttir

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Триллеры

Серия: Freyja i Huldur

isbn: 978-83-8110-909-3

isbn:

СКАЧАТЬ systemie? Czy te pliki można usunąć zdalnie?

      – Tak, można. Ale po co ktoś miałby je usuwać? – Informatyk zawiesił głos. – Skasowałaś coś przypadkowo?

      – Nie, nic podobnego. Po prostu szukałam plików, które powinny być w systemie, ale najwyraźniej zniknęły.

      – Jesteś pewna, że były?

      – Tak, musiały być. W systemie jest numer identyfikacyjny pacjenta, powiązano z nim dwa rekordy, ale nie ma żadnych plików. Ani jednego. Czy to nie dziwne?

      – Tak, raczej tak. Chyba że pliki nigdy nie istniały.

      – Musiały istnieć, jestem pewna. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała: – Mógłbyś sprawdzić, czy z tymi rekordami były wcześniej powiązane jakieś pliki? Na przykład wczoraj?

      – Wczoraj?

      – Tak, na przykład. Może być w zeszłym tygodniu albo w zeszłym roku, wszystko jedno. Jak ci wygodnie. Ale wczoraj byłoby najlepiej – wyjaśniła, po czym podała mu numer identyfikacyjny Thröstura.

      – W porządku, sprawdzę to. Daj mi chwilę.

      Freyja była zaskoczona, jak łatwo udało jej się nakłonić go do pomocy.

      – Dziękuję. Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

      – Daj spokój. Pracuję w IT. Płacą mi za spełnianie głupich próśb.

      Freyja nie dała się sprowokować. W ramach zemsty przejrzała wszystkie pliki, które zapisała na pulpicie, szczerze zadowolona, że ich nie usunęła. Nawet drobne zwycięstwa poprawiają nastrój.

      – Nie. Wczoraj nie było tu żadnych plików. Mam sprawdzić, czy były wcześniej?

      – Nie, dziękuję.

      Skrzywdziła Sólveig swoimi podejrzeniami. Były niesłuszne. Ale to nie zmieniało faktu, że w całej tej sprawie coś śmierdzi. Freyja wiedziała, że coś jest nie tak.

      Rozdział 7

      Na parapecie w pokoju dziennym stał rząd tanich plastikowych doniczek. Æsa straciła nadzieję, że zdoła oszukać zasiane rośliny. One jakby wiedziały, że wiosna jeszcze nie nadeszła. Sprawdziła i było dokładnie tak, jak się spodziewała: żadnej zmiany, nic oprócz gołej brunatnej ziemi. Ale może to i lepiej. Gdyby rośliny postanowiły kiełkować, mogłoby się okazać, że nie ma co z nimi zrobić, kiedy wyrosną z małych doniczek. Zima ani myślała odpuszczać, Æsa nie mogłaby więc posadzić ich w ogrodzie. O ogrodnictwie wiedziała tyle co nic. Zapaliła się do tego pomysłu, słysząc rozmowę dwóch koleżanek z pracy, które opowiadały, ile to nie zaoszczędzą, hodując z nasion kwiaty do ogródka. Zarażona ich entuzjazmem, nie widziała przeciwwskazań, żeby zacząć tuż po Nowym Roku. Nie bez znaczenia było zmęczenie koszmarną zimą: myśl o bratkach i nagietkach podnosiła na duchu. Zeszłego lata nie było jej stać na kwiaty, które ożywiłyby maleńki ogródek. Ale zdaje się, że kupując te nasiona, także wyrzuciła pieniądze w błoto.

      Æsa zastukała w szybę dużego okna, po czym uchyliła mniejsze, żeby zawołać dzieci: „Pora wracać! Kolacja czeka!”. Odwróciły się do niej, ale zobaczyła tylko rumiane policzki, gdyż reszta skrywała się pod szalikami, czapkami i kapturami. Między dziećmi wznosiła się śniegowa górka, prawdopodobnie bałwan, którego zaczynały lepić.

      – Chodźcie szybko, bo wystygnie! – dodała, na wypadek gdyby miał ją usłyszeć któryś z sąsiadów. Nie przygotowała ciepłego posiłku, chyba że za taki uznać tosty. Nie było sensu gotować czegoś ambitniejszego: dzieci i tak by tego nie doceniły, a w przedszkolu miały przecież obiad. Na kolację jadły pieczywo, do tego skyr oraz pasztetową, a ona nie widziała powodu, żeby to zmieniać, skoro i dzieciom, i jej to odpowiadało. Miała dość postępowania według cudzych reguł przez długie lata spędzone z Thorvaldurem, który niezmiennie krytykował wszystko, co robiła ona i dzieci. Pewnie mu dobrze, że został sam i może żyć po swojemu, nie licząc się z innymi.

      Karlotta i Dadi niechętnie opuszczali niewielki zaśnieżony trawnik. Ze zwieszonymi rękami i bryłami śniegu przyklejonymi do wełnianych rękawiczek dzieciaki szły w kierunku drzwi do pokoju dziennego. Właśnie ze względu na ogródek przydomowy Æsa zdecydowała się na to mieszkanie, choć znacznie przekraczało jej możliwości finansowe. Zarobki miała takie sobie, a odkąd została sama, ze względu na dzieci nie mogła brać nadgodzin. Rozsądniej byłoby kupić mieszkanie na pierwszym albo drugim piętrze nie tylko z powodów finansowych, ale żeby ciągle się nie bać, że złodziejowi wystarczy tylko rozbić szybę, żeby się dostać do środka. Chociaż lubiła świeże powietrze nocą, odkąd zamieszkała w nowym miejscu, nie mogła spać przy otwartym oknie. Ilekroć zamykała oczy, wyobrażała sobie rękę wsuwającą się do środka, żeby otworzyć haczyk. Ale przed zakupem nie przyszło jej to do głowy. Myślała tylko o tym, że podczas zabawy na świeżym powietrzu Karlotta i Dadi będą tuż pod jej okiem.

      Gdy otworzyła drzwi, żeby ich wpuścić, uderzyła ją ściana zimna. Zaraz potem chodnik przed drzwiami od strony pokoju pokrył się śniegiem, gdy dzieci się otrzepały po wejściu, a że robiły to niezgrabnie, sporo śniegu wylądowało też na parkiecie. Æsa jednak nie pozwoliła sobie na zdenerwowanie. Dawniej Thorvaldur stałby nad nimi, narzekając na tworzące się kałuże. I oczywiście nie kiwnąłby palcem, żeby jej pomóc.

      To jej przypomniało, że Thorvaldur dzwonił do niej dzisiaj. Pięć razy, czyli musiało mu chodzić o coś ważnego. Była w pracy i nawet do głowy jej nie przyszło, żeby odebrać połączenie, ponieważ telefony od byłego męża rzadko się kończyły spokojnie. Nie potrafiła znieść myśli, że koleżanki i koledzy z pracy usłyszą ich utarczki.

      – Idźcie umyć ręce, a potem wróćcie na kolację – poleciła, przenosząc stertę mokrych ubrań do przedpokoju, żeby tam powiesić je na kołkach. Odsunęła na bok buty, by nie skapywał do nich topniejący śnieg. Telefon zawibrował, gdy rozglądała się w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby powiesić czapkę z pomponem, którą Thorvaldur kupił dla Dadiego w sklepie z gadżetami Manchester United, gdy pojechał na konferencję do Wielkiej Brytanii. Miesiąc później oznajmiła mu, że chce rozwodu. Czapka była przetarta i wypłowiała, ale Dadi nie chciał nosić żadnej innej.

      – Mamo! Twój telefon dzwoni! Może to tata? – Dadi mówił podnieconym głosem, ale trudno było określić, czy to radość, że ojciec chce z nimi porozmawiać, czy napięcie wywołane perspektywą wysłuchiwania kolejnej kłótni. Raczej to drugie, ponieważ ani on, ani Karlotta nie słyszeli słów ojca. Może i lepiej. I bez tego mieli dość powodów do stresu.

      – Nie odbieraj! – Æsa wetknęła czapkę do kaptura kurtki, która wisiała najbliżej, i rzuciła się pędem do kuchni, żeby dobiec do telefonu przed Dadim i Karlottą. Ale było za późno. Gdy weszła do kuchni, Dadi trzymał telefon przy uchu z miną, jakby parlament właśnie uchwalił prawo zakazujące obchodzenia jego urodzin.

      – Daj mi ten telefon, Dadi. Ale już! – Natychmiast pożałowała, że podniosła głos, gdy zobaczyła, że syn jeszcze bardziej się przestraszył. Podał jej telefon.

      – Jemy kolację, Valdi. Czy to nie może zaczekać? – Æsa starała СКАЧАТЬ