Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści - Joanna Jax страница 5

Название: Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści

Автор: Joanna Jax

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-7835-585-4

isbn:

СКАЧАТЬ który nawet nie szczekał, a jedynie warczał i rzucał się w ich kierunku, niemal wyrywając łańcuch przytwierdzony do budy. Zaczęli się rozglądać i nagle ujrzeli starszego mężczyznę z wycelowaną w ich stronę dubeltówką. Odruchowo oboje podnieśli ręce.

      – Czego tu węszycie? – zapytał ostro mężczyzna.

      – Samochód nam się zepsuł kilka kilometrów stąd i jeszcze pobłądziliśmy. Daleko to, gospodarzu, do Warszawy?

      Mężczyzna opuścił broń i odetchnął z ulgą, że ma do czynienia z przypadkowymi osobami.

      – A ze dwadzieścia kilometrów będzie.

      – Moja narzeczona skręciła kostkę, nie wie pan, gdzie tu można jakiś transport do stolicy załatwić? – ochoczo zapytał Wiktor, widząc, że mężczyzna już nie był tak wrogo do nich nastawiony, jak jeszcze kilka chwil wcześniej.

      – A co? Z samolotu skakała? – zapytał podejrzliwie mężczyzna.

      Wiktor zmieszał się.

      – Z jakiego znowu samolotu? Nie widzi pan, jakie pantofelki włożyła? Na skoki i piesze wędrówki to nie za bardzo się nadają. Co też panu do głowy przyszło?

      – A to mi przyszło, że w nocy słyszałem samolot. Myślałem, że nas Szwaby znowu łomotać będą. Ale wy chyba nie żadne folksdojcze? – Gospodarz znowu zrobił się czujny.

      – Jakie folksdojcze, panie kochany. Narzeczoną do rodziców wiozłem przedstawić, żeby po Bożemu było. Od kumpla samochód pożyczyłem, starego gruchota, którego nawet Szwaby wziąć nie chciały, a teraz będę chyba musiał z mechanikiem z Warszawy przyjechać. Jestem stolarzem, a narzeczona nauczycielką miała zostać. Tylko teraz to za bardzo gdzie uczyć nie będzie miała. – Wiktor nie tracił zimnej krwi.

      – Kochanie… – zwróciła się do Wiktora Alicja – pan gospodarz chyba nas bierze za szpicli, chodźmy stąd.

      – E, zaraz za szpicli. Sprawdzam, bo to dzisiaj nie wiadomo. Albo Szwaby się panoszą, albo folksdojcze donoszą, albo szabrowniki z Warszawy przyjeżdżają. – Gospodarz machnął ręką.

      – Albo partyzanci – mruknął Wiktor.

      Mężczyzna najwyraźniej miał coś na sumieniu, bo ponownie podniósł broń.

      – Wynocha, ale już! – krzyknął.

      – Mój narzeczony to zawsze coś musi chlapnąć – próbowała rozluźnić atmosferę Alicja. – Proszę nam powiedzieć, czy jeżdżą stąd jakieś furgonetki albo wozy do Warszawy.

      – Idźcie zapytać we wsi o młodego Karasia. On jeździ z drewnem do stolicy, bo ludzie na węgiel nie mają, to od klientów opędzić się nie może. Jak zapłacicie, to was zawiezie.

      – Dziękujemy i schowa pan tę dubeltówkę, bo jeszcze niechcący wystrzeli – złośliwie powiedział Wiktor i podtrzymując Alicję, ruszył w stronę wsi.

      Młody Karaś w istocie wybierał się do Warszawy i za czterdzieści złotych zgodził się zabrać przybyszy do stolicy. Była to kwota dość wygórowana jak na podróż furmanką.

      – Gdyby nie noga mojej narzeczonej, to w życiu bym tyle panu nie zapłacił. – Wiktor był nieco zdegustowany pazernością przewoźnika.

      – Panie ładny, a ja tam wiem, kto wy jesteśta? Ja tu z władzą dobrze żyję, a jak wy trefni, to mi mogą się do dupy dobrać. A ja szóstkę dzieci i żonę mam na garnuszku. – Karaś wzruszył ramionami i dodał: – Nie chceta, to nie jedźta, ja tam was zabierać nie muszę.

      Alicja szturchnęła swojego towarzysza.

      – Zapłacimy. Musimy dostać się do Warszawy.

      Usiedli na koźle przykrytym starą derką i ruszyli. Kilka kilometrów dalej minęli gazik wojskowy, który zatrzymał się z piskiem opon. Dwóch niemieckich żołnierzy doskoczyło do furmanki.

      – Kto to jest, Karaś? Dokumenty proszę – powiedział jeden z żandarmów, zwracając się do Alicji i Wiktora.

      – Ich samochód kaput, to podwożę ludzi.

      – A gdzie ten samochód się zepsuł? A pozwolenie mieli? – zapytał podejrzliwie żołnierz.

      Alicja już chciała otworzyć buzię, ale Karaś ją uprzedził.

      – Kilka kilometrów za wsią. – Karaś machnął ręką w bliżej niesprecyzowanym kierunku, po czym odwrócił się na koźle i sięgnął między poukładane polana drewna. Wyciągnął kankę i podał żołnierzowi.

      – Pierwsza klasa, panie Horst.

      Żołnierz przestał studiować dokumenty Alicji i Wiktora, rozpromienił się i pokiwał głową.

      – Gut, Karaś, mi nie musisz tego mówić. Jechać. I uważajcie na wjeździe do Warszawy, patrole stoją. Kogoś szukają.

      – Kogo? – wyrwało się Alicji.

      – Podobno Anglików – roześmiał się Horst i poszedł w stronę gazika.

      Alicja wymieniła spojrzenia z Wiktorem. Nie uszło to uwagi Karasia.

      – Co, te czterdzieści złotych już się nie wydaje taką straszną kwotą? – Puścił oko w kierunku siedzącej pary, po czym dodał: – Przed rogatkami was wysadzę. Pójdziecie kawałek takim sosnowym zagajnikiem i potem znowu wsiądziecie. Jak drogi pilnują, to tam może się nie będą wypuszczać. Ja tam nie chcę mieć żadnych kłopotów, lepiej, żeby mnie z nikim obcym nie widzieli.

      – Jest pan pewien, że nie będą plątać się po lesie? – zapytał nieco zatrwożony Wiktor.

      – A kto ich tam wie, ale jakby jeszcze po każdym lesie mieli się pałętać, to by musieli cały Wehrmacht ściągnąć – mruknął Karaś.

      Gdy byli już blisko miejsca, gdzie miał stać patrol, zsiedli z wozu i udali się do lasu po lewej stronie drogi. Oddalili się nieco, ale cały czas mogli obserwować, co dzieje się na drodze. Kilkaset metrów dalej, gdy dostrzegli stojących żołnierzy, weszli głębiej w zagajnik.

      – Ciekawe, skąd wiedzieli, że będziemy skakać? – zapytała jakby siebie Alicja.

      – A co, mało to życzliwych? Pewnie zobaczyli kilku naszych, jak skaczą, to donieśli.

      – Przecież wylądowaliśmy jakieś piętnaście kilometrów od właściwego miejsca… – Alicja ponownie się zamyśliła.

      – Dlatego czekają na nas tutaj, a nie w tym lesie, co zwisałaś z drzewa – powiedział ze śmiechem.

      – Ciszej! – syknęła Alicja. – Chcesz, żeby nas usłyszeli?

      Wiktor już się nie odzywał, tylko podążył zagajnikiem, delikatnie odsuwając СКАЧАТЬ