Название: Zemsta i przebaczenie Tom 2 Otchłań nienawiści
Автор: Joanna Jax
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-7835-585-4
isbn:
– To nie jest takie proste, Julianie. Tak, miałem romans z Anką Lewinową, ale oboje mieliśmy rodziny i nie chcieliśmy przysparzać im cierpień. Plotkować mogli, w końcu dla Chełmickich to nic nowego, ale ustaliliśmy, że tak będzie lepiej dla wszystkich i nic nikomu nie powiemy. Zresztą mężczyzna nigdy nie wie do końca, czy jest ojcem… – zaczął tłumaczyć się Antoni.
– Ale dlaczego Emil Lewin nienawidzi mnie? Niczego złego mu nie zrobiłem – rozpaczliwie stwierdził Julian.
– Kto wie, co siedzi w głowie tego człowieka… Gdy zmarła jego matka, przyszedł do mnie po pieniądze. Nie po to, by porozmawiać, wyżalić się, on chciał jedynie majątku. A gdy odmówiłem, zaczął mnie straszyć, że zepchnie naszą rodzinę na dno. Nawet gdybym wtedy chciał się zbliżyć do niego, zapewne i tak chowałby urazę. Co do ciebie zaś… po prostu kochał się w Adriannie i myślał, że stoisz mu na przeszkodzie, by mógł ją zdobyć. Wystrzegaj się go, Julianie, to nie jest dobry człowiek. Może i płynie w nim moja krew, ale co z tego, gdy charakter ma wypaczony.
– Ciekawe, jaki byłby Emil, gdybyś uznał go za syna. Może byłby zupełnie innym człowiekiem… – Julian wzruszył ramionami.
– Tego pewnie nigdy się nie dowiemy – westchnął stary Chełmicki i szybko dodał: – Mam nadzieję, że mi to wybaczysz, mój synu. Czasami trzeba dokonywać trudnych wyborów, płacić za grzechy młodości, świat nie jest taki czarno-biały, jak ci się wydaje.
– O tak, tato, nie jest. Miałem okazję boleśnie się o tym przekonać – pod nosem powiedział Julian.
Tego wieczoru już nie wrócili do tematu. Siedzieli we troje w salonie, gdzie Julian próbował nawiązać jakąś nić porozumienia ze swoją matką. Izabela jednak wciąż tkwiła we własnym świecie, znacznie gorszym niż ten, który ją otaczał. Syn poił ją ziołami, trzymał za rękę i mówił cichym, spokojnym głosem. Chwilami Izabela jakby wracała ze swoich koszmarnych myśli, uśmiechając się delikatnie i przymykając powieki, ale nie mówiła prawie nic i trudno było odczytać, co wywoływało ów krótki, melancholijny uśmiech.
Opuścił rodzinny dom następnego dnia wieczorem, z pełnomocnictwami do bankowych kont za granicą, zostawiając rodziców w przeświadczeniu, że za kilka dni najpewniej wyruszy do Szwajcarii. Nie chciał pozostawiać ich z myślami pełnymi trwogi i lęku o ukochanego syna. Nie wiedział, co będzie robił i na ile to będzie niebezpieczne, ale nasłuchał się dość ponurych historii od Weroniki, aby zrozumieć, że terror w okupowanej Polsce jest niewyobrażalny. A brat Emil? Nie był jeszcze gotowy na przyjęcie go do swojego serca i potraktowanie jak członka rodziny. To, co uczynił ojciec, nie było godne pochwały, ale Lewin nie okazał się lepszy. Kto wie, może gdyby oddał mu pełnomocnictwa i pozwolił korzystać z posiadanych dóbr, Emil nie czułby już takiej nienawiści, w tym momencie jednak nie to było najważniejsze. Był ciekawy, a jednocześnie nieco przestraszony, jakimi zadaniami obarczy go dowództwo, jakich ludzi dostanie i jak to będzie poczuć namacalny lęk przed zdekonspirowaniem.
– Cholera jasna! – burknęła ze złością Alicja, miotając się niczym zwierzyna, która wpadła we wnyki.
Nikt jednak nie słyszał jej słów, wokół panowała niemal grobowa cisza. Było też kompletnie ciemno, co z jednej strony dawało szansę, że nikt jej nie zobaczy, z drugiej nie potrafiła ocenić odległości, jaka dzieliła ją od ziemi. Stało się to, czego najbardziej się obawiała. Zamiast na gołej polanie wylądowała w lesie, zaczepiając czaszą spadochronu o konary drzew. Podczas ćwiczeń zdarzało jej się to kilka razy, ale wówczas mogła liczyć na kompanów. Tymczasem Wiktor, który skakał wraz z nią, przepadł bez śladu. Straciła go z oczu niemal od razu i nie miała pojęcia, gdzie wylądował. Zaczęła się szamotać, gotowa nawet na złamanie nogi, byle w końcu znaleźć się na twardym podłożu i uwolnić się od uciążliwej uprzęży spadochronu. Kiedy wygięła rękę i zaczęła grzebać w kieszeni plecaka, by znaleźć nóż i odciąć krępujące więzy, wśród gęstwiny dostrzegła błysk latarki. Zamarła w bezruchu, aby sprawdzić, czy ma do czynienia z jednym człowiekiem, czy też większą ich liczbą.
– Daisy… Aldona… – Ktoś próbował jednocześnie wołać i szeptać.
Odetchnęła z ulgą. To był na pewno jej kompan.
– Tutaj jestem – powiedziała głośno.
– Gdzie, Chryste Panie? Nie widzę cię. Poświeć latarką – przemówił zdezorientowany Wiktor.
– Ty poświeć wyżej, to mnie zobaczysz, ja nie mogę dosięgnąć do swojej latarki – warknęła.
Wiedziała, że nie obędzie się bez komentarza. Wiktor był tak samo przystojny, jak nieprzychylnie nastawiony do kobiet biorących udział w walce. Według niego miejsce niewiasty było w łóżku i kuchni, ewentualnie, gdy była zamożna, mogła zamienić kuchnię na salon fryzjerski.
Chwilę potem Wiktor wzniósł latarkę ku górze i oślepił Alicję.
– A co tam robisz, księżniczko? – zapytał z sarkazmem.
– Oglądam Wielką Niedźwiedzicę – burknęła i dodała, niemal błagalnie: – Pomóż mi zejść.
– A co ja jestem małpa, żebym wspinał się po drzewach? Odetnij się. Złapię cię.
– Musimy zdjąć spadochron, nie możemy go tak zostawić. Dobrze, to lecę. – Alicja przecięła nożem troki od spadochronu. Wrzasnęła i po chwili runęła na ziemię.
– Nie drzyj się, bo się zaraz cała wieś zleci – warknął Wiktor.
– Chyba skręciłam kostkę – jęknęła. – Miałeś mnie łapać.
– Próbowałem, ale jakoś tak poleciałaś… Nie w tę stronę, co potrzeba. Tak to jest z babami, same kłopoty. Powinnaś za mąż wyjść i dzieci rodzić, zamiast spadać z drzew – mruknął.
– Proszę, nie gadaj tyle, tylko pomóż mi wstać, a potem zrób coś z tą białą szmatą – powiedziała lekko zdenerwowana Alicja.
– Księżniczka zaczęła wydawać rozkazy giermkowi? – Podał jej rękę.
Wstała z ziemi. W istocie nie mogła stanąć na nodze i obawiała się, że będzie miała problem z marszem. Wiktor jednak nie przejął się zbytnio jej stanem, tylko usiłował wdrapać się na drzewo i zdjąć spadochron. Chciała powiedzieć mu coś uszczypliwego, ale dała sobie z tym spokój. Wyjęła z plecaka cywilne ubranie, dokumenty i saperkę. Wykopała niewielki dołek i ułożyła w nim plecak. Po kilkunastu minutach jej kompan ściągnął spadochron i oboje zaczęli gorączkowo kopać nieco większą jamę, aby ukryć czaszę. Potem rozpalili niewielkie ognisko i dotrwali do świtu, rozmawiając, na zmianę patrolując okolicę albo drzemiąc, oparci o zimne pnie drzew.
Gdy zrobiło się jasno, ruszyli drogą w kierunku wsi. Nie mieli pojęcia, jak daleko od Warszawy wylądowali. Alicja z trudem pokonywała kolejne metry i z utęsknieniem СКАЧАТЬ