T.T.. Piotr Kulpa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу T.T. - Piotr Kulpa страница 6

Название: T.T.

Автор: Piotr Kulpa

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-7835-634-9

isbn:

СКАЧАТЬ w nich twarz, a właściwie pół twarzy gospodarza. „Dlaczego nie puka” – pomyślał Lupka, zrywając się i chowając znalezisko do spodni. Czuł teraz jego chłód przez cienką bawełnę kieszeni na udzie.

      – Paczki przyszły.

      Paczki? Jakie paczki? Aaa, paczki! Zostawił spakowane kartony z odzieżą i resztą książek Marlenie, byłej żonie, i zamówił kuriera. Zapomniał na śmierć.

      – Dzisiaj? W sobotę?

      Sołdat wszedł dalej i stanął na środku pokoju, patrząc pod nogi z zaciekawieniem. Odparł:

      – Wczoraj. Czysto.

      Paweł przyjrzał się Lucjanowi. Teraz, w słonecznym świetle, wyglądał jakoś żywiej, promienniej, młodziej. Nawet ohydna dziura z boku głowy nie wydawała się tak odpychająca.

      – Wczoraj? I gdzie są?

      – U mnie. Ty tak sprzątłeś?

      – Nie mógł mi pan… nie mogłeś mi powiedzieć?

      Sołdat wzruszył ramionami i wyciągnął rękę. Trzymał w niej wielki, ciężki klucz, lutowany na środku. Powiedział:

      – Trzymaj. To od ganku. Zamykaj, jak wychodzisz.

      Lupka chwycił spory kawałek żelaza i położył na szafce. Lucjan podszedł do drzwi. Z ręką na klamce odwrócił się i dodał:

      – Dwa złote. Za kuriera.

      Paweł sięgnął do kieszeni, a gdy wydobył monetę, przy okazji niechcący wyciągnął zaschnięty kciuk, który stuknął o podłogę i potoczył się pod nogi Sołdata. Ten schylił się i bez namysłu podniósł szczątek. Obejrzał, zaśmiał się krótko i oddał palec Lupce.

      – Batoroski. Ten to był wariat. Poobcinał sobie palce, skubany. Idziesz?

      Paweł przełknął ślinę, zawijając kciuk w papier.

      – Dlaczego?

      – No, po te paczki.

      – Dlaczego poobcinał sobie palce?

      – Pomyśl. Chodź, bo muszę wyjść.

      Zeszli po stromych schodach z wyślizganego lastryka. Paweł stawiał nogi ostrożnie, jak zawsze. Bał się tych schodów, że z nich spadnie i skręci kark.

      Kartony stały pod ścianą. Trzy sztuki. Ciężkie jak diabli. Dobrze pomyślał z tym kurierem.

      Teraz po kolei zaniósł je na górę, do siebie. Kiedy zabierał ostatnie pudło, Sołdat wychylił się za nim z mieszkanka i krzyknął:

      – Pomyśl, Lupka! Żeby cię to samo nie naszło!

      Paweł pchnął nogą drzwi. Trzasnęły.

2

      Joanna zadzwoniła o siódmej wieczorem. Paweł najpierw usiłował przetrzymać kilka dzwonków i spać dalej. Nie chciał jeszcze się budzić, gubiąc swój szarpany i wypracowany z trudem rytm. Po sześciu sygnałach zrozumiał, że to ona. Była uparta i cierpliwa. Domyślała się, że śpi, tym bardziej można było spodziewać się, że nie ustąpi. Nie odbierał. Trudno, świat się nie zawali. Jednak im dłużej komórka dzwoniła, tym mocniej biło mu serce, tym szybciej trzeźwiał. W końcu złapał telefon i przyłożył do ucha. W tym momencie sygnał ucichł. Paweł zdrętwiał. Pojął, że świat nie tylko się wali, ale rozpada w pył, znika, rozpuszcza i rozpływa jak para. Wpatrywał się w ekran telefonu i czuł, jak silna dłoń ściska go za gardło, jak dławi go żal, aż zaciska mu żebra i miażdży krtań. Jeśli nie zadzwoni jeszcze raz, roztrzaska ten telefon o własną czaszkę.

      – Halo! – właściwie wydarł się do słuchawki, gdy tylko odebrał. Nie był pewien, czy na pewno słyszał sygnał.

      – No, czeeeść – usłyszał głos, od którego zrobiło mu się słodko w ustach.

      To było ciepłe, aksamitne, głębokie „cześć”. Nic się nie zmieniło. Poza odległością. Poza rozstaniem. Poza końcem, który nadszedł przecież miesiąc temu. Właśnie wtedy, gdy powiedział o wszystkim żonie, a ta symbolicznie spakowała mu w reklamówkę szczoteczkę, pastę i ręcznik i wyrzuciła zawiniątko przez balkon; gdy spojrzał po raz ostatni w smutne oczy córki i poszedł spać do pracy, a jeszcze tego wieczoru, leżąc na złączonych urzędowych krzesłach, odebrał od Joanny telefon, w którym oznajmiła mu pewnie i chłodno – wyrzucając z siebie, jak automat – że nie-odejdzie-od-dzieci. Trudno, nie-da-ra-dy.

      To było „cześć”, tęskne i bolesne, którego może nie powinno być wcale, a po nim w słuchawce rozległo się długie westchnienie ulgi, że jednak odebrał, że żyje, że jest na posterunku, jej, dla niej, przez nią. Odczekał dwie cholerne sekundy, by ochłonąć, by słowa nie drżały, nie pospieszały, nie pędziły przez kosmos z misją: wylizać jej ucho. Na nic, wiedział o tym. Zbyt dobrze go znała, rozpoznawała najmniejszą mistyfikację w jego głosie. Gdy usiłował ukryć podniecenie, kiedy ją spotykał, albo żal i rozpacz, gdy zbliżał się kilkudniowy okres niewidzenia. A teraz? Nie widział się z nią i nie rozmawiał od miesiąca. To bolało fizycznie, ta rozłąka. Jak ciężki zawał.

      – Ej! Jesteś tam? – Uwielbiał to „Ej!”. Jakby karciła psiaka, który obgryza jej palce. Marzył, by to znowu robić. – A może nie chcesz ze mną rozmawiać?

      – Jestem, jestem. Chcę. Bardzo.

      Zamknął oczy. Teraz widział ją dokładnie. Nogi, długie, proste, szczupłe. Kształtne kolana i kostki. Wcale nieduże, jak na jej wzrost, stopy o drobnych palcach, które tak lubił ssać i trzymać w ustach, podczas gdy ona z uśmiechem przyglądała mu się, masując sobie sutki lub wzgórek. Wzgórek, którego był przez kilka miesięcy wyłącznym ogrodnikiem. Przystrzygał go własnym remingtonem, wpatrując się z bliska w wyłaniający się spod drobnych, rudawych kędziorków srom. Niewielki, jędrny, czuły i wrażliwy na jego opuszki, jak ślimak. Pod jego oddechem, muśnięciami, liźnięciami, wsłuchany w wypowiadane szeptem obietnice najwymyślniejszych pieszczot oraz nazwy, jakie w tych momentach napływały mu do głowy całymi chmarami, jej srom ożywał, otwierał się, pulsował. Niewielkie, idealne płatki warg wyciągały się w jego stronę, wzywały go, ponaglały. Wielbił ją. Był bałwochwalcą doskonałym.

      – Ej! Myślisz o tym samym, co ja!

      Ileż razy kochali się przez telefon. Czuł teraz ten zew. Słyszał w jej głosie, tak jak ona w jego milczeniu, owo pożądanie, żywiące się nadzieją na wzajemne opowieści o ich ciałach. Dotknął go – brzucha, biodra, pośladka. Wsunął dłoń za pasek. Zsunął napletek. Żołądź była gorąca.

      – Aśka – zamruczał.

      Z drugiej strony przez głośny oddech dobiegły go słowa, które tak lubił:

      – Co, kochany, co?

      – Dotykasz jej?

      Oddech, powolny i głęboki. Rozpiął СКАЧАТЬ