T.T.. Piotr Kulpa
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу T.T. - Piotr Kulpa страница 5

Название: T.T.

Автор: Piotr Kulpa

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Ужасы и Мистика

Серия:

isbn: 978-83-7835-634-9

isbn:

СКАЧАТЬ się w stertę koców i zasnął.

5

      Obudził go trzask.

      Przez chwilę leżał, usiłując zrozumieć, gdzie jest i co się z nim dzieje. Uświadomił sobie najpierw, że przed przebudzeniem przez sen docierał do niego kąśliwy chrobot. Potem przyszła trzeźwiąca myśl o zagraconym pokoju i zlewie pełnym naczyń. Wzrok wyławiał z mroku stare krzesła, wiszący na kilku drutach koślawy kinkiet i szarą plamę okna.

      Paweł Lupka sięgnął po telefon. Wpół do ósmej. Przespał budzik. Niedobrze. Znowu będzie się snuł w nocy. Ten rytm trochę go martwił. Dzięki niemu udawało mu się unikać nocnego koszmaru. Kiedy chadzał niewyspany i sypiał krótkimi odcinkami nocy, umęczony umysł nie rejestrował rojeń, nawet jeśli się pojawiały. Natomiast w ciągu dnia przysypiał potem po kątach, choćby kilka minut, niekiedy w toalecie, tak by nikt nie widział. Zdarzało mu się zasnąć z łyżką zupy w pół drogi do ust.

      „Paweł! Co robisz?! Uważaj!” – głos żony, Marleny, wyrywał go wtedy z zawieszenia. Idąc za jej pełnym wyrzutu wzrokiem, odkrywał plamę na spodniach, w miejscu, gdzie z przechylonej łyżki spadła porcja ogórkowej. Mógł iść do lekarza po jakieś proszki na spokojny sen, ale nie chciał się uzależniać. Więc lawirował między upartym paranoicznym snem pojawiającym się w noce, gdy już nie dawał rady i kładł się wcześniej, by odespać braki, a dręczącym poczuciem niewyspania, umęczenia, rozbicia, będącymi ceną za milczenie demonów.

      Zapalił światło. W pomieszczeniu było zimno. Mimo połowy kwietnia należało jeszcze tu dogrzewać. Włączył stojący pod oknem elektryczny piecyk konwekcyjny. Razem z ciepłem, opływającym mu delikatnie twarz, poczuł zapach przepalanego kurzu.

      Obok kuchni gazowej leżała wywrócona do góry nogami pułapka na myszy. Zwierzątko jeszcze drgało. Drut zgniótł myszce czaszkę, przecinając ją prawie na pół. Paweł podniósł pułapkę, uchylił drzwi i położył ją w sieni, stanowiącej w zasadzie kawałek strychu. Później się tym zajmie.

      Wstawił wodę na kawę. Był głodny, ale zignorował to. Założył flanelową koszulę i stare sztruksy, które wziął ze sobą specjalnie w tym celu, i zabrał się za sprzątanie. Do północy powinno się tu zrobić jako tako.

      Lucjan Sołdat pokazał mu, czego ma na strychu nie ruszać. Były to dwie duże komody oraz kilka czarnych worków. Rzeczy po matce. Poza tym Paweł mógł korzystać z mebli w mieszkaniu, a także z tego, co jest na strychu i w innych otwartych pomieszczeniach domu, czyli w przestronnej dawnej kuchni przerobionej na toaletę, znajdującej się na dole, gdzie sedes stał niczym tron, a do środka można było zajrzeć przez normalne okno, oraz na ganku i w dwóch komórkach. Na ganku stał ogromny stary kredens o zakurzonych szybach, przylepiony do ścian pajęczynami, drewniana skrzynia, zamknięta jednak na kłódkę, oraz wysoka szafka z półkami, pełna rupieci. Pod schodami mieściło się mroczne, niskie pomieszczenie. Tu umieszczony był gazowy ogrzewacz, buchający wesoło, gdy odkręcało się kurek z ciepłą wodą. Był gotów nawet ogrzewać kaloryfery, ale w pokoju Pawła, jak pewnie w reszcie pomieszczeń, z podłogi sterczały jedynie zabezpieczone końcówki rur. Nie było grzejników.

      Znalazł na strychu dwa duże, kartonowe pudła. Teraz napełniał je wynoszonymi z pokoju dziurawymi garnkami, rondlami i patelniami, stosami brudnych, zapleśniałych talerzy i opakowań po gotowych potrawach. Butelki po alkoholu wylądowały w kilku foliowych workach, które po wypełnieniu Paweł naszykował do wyniesienia do pojemników na szkło. Zerwał z podłogi ohydny dywan, zrolował go i wytargał na ganek. Na podłodze pozostała jasna plama. Pomyślał, że jeśli resztę da się podobnie umyć i rozjaśnić, to będzie to atut tego pomieszczenia – ładna podłoga. Wziął się więc za robotę: zmiatał, skrobał, moczył i szorował. Kawałek po kawałku, minuta po minucie, spod warstwy brudu rzeczywiście wyłaniał się całkiem przyzwoity obraz. W końcu, z trudem prostując plecy i palce, Paweł Lupka stanął na środku swojego nowego domu i z satysfakcją popatrzył i na swoje dzieło, i na zegarek. Deski pod nogami wyglądały i pachniały świeżo. Była północ.

      Zjadł kanapkę i ruszył na podbój łazienki. Kiedy jednak stanął w jej progu i zobaczył ten nędzny obraz, siły go opuściły. Postanowił jedynie doprowadzić wannę do stanu nadającego się do wykorzystania. Zalewał ją octem, mył gąbką, aż szczypały go palce wokół paznokci i popękane opuszki. Część nalotu okazała się plamami z farby. I znowu efekt go zaskoczył. Emalia była biała jak śnieg, aż miło było teraz wejść i obmyć się z potu i kurzu. Paweł pozwolił sobie na kilkuminutowy gorący prysznic. Czuł, jak opada z niego napięcie, a napływa sen. Kiedy wreszcie ponownie znalazł się w łóżku, pod kocami, powleczonymi własną pościelą, była druga. Powinien przespać spokojnie do rana.

      Deszcz nadal stukał w parapet.

      Na dole, w mroku małej kuchenki, siedział Lucjan Sołdat. Wsłuchując się w odgłosy krzątaniny na górze, wyskubywał włosy z blizny na twarzy.

      II. Kciuk

1

      Na parapecie leżał kciuk.

      Paweł odkrył go, gdy wziął się w sobotę za mycie okna. Przestało wreszcie padać, a już od piątkowego popołudnia słońce przezierało zza chmur i zapowiadało wesoły weekend. No i zaczęło się wesoło. Paweł zmusił się wreszcie, by ruszyć najbrudniejszy kawałek pokoju, okno z widokiem na najgłębszą część jego i sąsiedniego podwórka. A właściwie, przynajmniej na razie, bez żadnego widoku. Szyba była pokryta matową, burą mazią. Parapet zalegały setki martwych much, wysuszonych pająków i przeróżnych kołtunów, ni to kurzu, ni pajęczyn, ni włosów. Do tego tłuste plamy i wżery, jak od silnych środków chemicznych.

      Kiedy, krzywiąc się ze wstrętem, zgarnął szczotką na podłogę kołtuny, razem z nimi spadło coś twardego. Był pewien, że to kolejna pułapka na myszy, bezużyteczna, pozbawiona przynęty i ofiary, ale owa rzecz potoczyła się po podłodze, jak wałek plasteliny. Rozmyślając o piątkowej lekcji w liceum, która wydawała mu się nie mieć końca i odarła go ze złudzeń i zapału, schylił się i nieco bezwiednie podniósł zgubę. Dmuchnął na nią, widząc wpatrzone w siebie, przelotne i bezczelnie uparte, szydercze spojrzenia młodzieży. Poczuł złość. Połowa uczniów grzebała w komórkach, nie wyciszając ich nawet specjalnie, a druga połowa jadła, jednocześnie spisując lekcje z zeszytu sąsiada. I to jaka połowa? Pięciu na pięciu. Dziesięć osób z dwudziestodwuosobowej klasy wyraziło chęć chodzenia na przysposobienie do życia w rodzinie. I to tylko dlatego, że albo mieli zagrożoną notę z zachowania, albo dojeżdżali i akurat nie chciało im się nic ze sobą robić. Ostatecznie, po kilku minutach tego nowego doświadczenia, siadł na biurku i przez resztę lekcji patrzył im w oczy. Po prostu.

      – W dupie tam! – żachnął się i skupił świadomie wzrok na wałeczku, trzymanym w palcach.

      Wycierał go drugą ręką, poślinionymi opuszkami. Zmarszczył brwi. Obrócił wałeczek i zbliżył do oczu. Światło słoneczne, wpadające niemrawo przez brudną jeszcze szybę, oświetliło znalezisko. W głowie Pawła przeraźliwe wolno, jakby z niechęcią, jakby chcąc zaprzeczyć wszystkiemu, rodziła się jedna myśl, jedno słowo:

      – Palec…

      Wałek ponownie spadł na podłogę, a Lupka usiadł na krześle i złapał za telefon. Otworzył kontakty i wyszukał Radka. Wybrał СКАЧАТЬ