Название: Słowa i światy. Rozmowy Janiny Koźbiel
Автор: Magdalena Tulli
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Биографии и Мемуары
isbn: 978-83-62247-21-9
isbn:
Bo pan jest estetą. A jak wypadała konfrontacja literatur – tej sikorzyckiej i tej oficjalnej?
To było jedno wielkie zachwycenie. Do słowa pisanego w ogóle miałem stosunek jak typowy chłop – czyli śmiertelnie poważny i naiwny. Czytani w Tarnowie poeci młodopolscy, romantyczni, ze współczesnych: Staff, Jastrun, Ważyk, później Różewicz, którego „Czerwoną rękawiczkę” przeglądałem, jadąc na studia do Krakowa – wszyscy budzili we mnie zdumienie. Zachwycało mnie skomplikowanie formalne ich wierszy. Byłem urzeczony, że na tak wiele sposobów można posługiwać się słowem. Próbowałem analizować, rozmontowywać na czynniki pierwsze.
To urzeczenie formą chyba panu na zawsze zostało?
A zauważyła pani, jak opowiada chłop? Lapidarnie. Nie grzeszy nigdy pokrętnością, gadulstwem. Ale kiedy w towarzystwie prawdziwie rasowego opowiadacza znajdzie się człowiek z zewnątrz, no – paniczyk, zawsze prawie staje się mimowolnym bohaterem chłopskiej opowieści. I nie orientuje się nawet, że zostaje wystrychnięty na dudka.
Pan akceptuje tę cechę chłopskiej kultury?
Nie mniej od chłopskich kompleksów drażniło mnie zawsze chłopskie poczucie wyższości. Ta chętka do wyśmiewania sąsiada, jeśli tylko miał chociaż o hektar mniej. Drażniło mnie niemal tak jak pycha, która kazała sprawić sobie buty z najlepszej skóry po to, by zakładać je tylko na niedzielę i by skrzypiały tak głośno, że nie było słychać rozmowy. Jest po prostu różnica między świadomością, kim się jest, skąd się jest, a bałwochwalstwem wobec samego siebie.
A brud na wsi nie raził pana?
Raził. Ale nie w każdej wsi i nie w każdym domu było brudno. W mojej pamięci mocniej utrwaliło się piękno, które zdominowało wieś po rabacji. Pamiętam wiklinowy płot ogradzający podwórze. Kwiatowy ogródek przed domem, jarzynowy za domem, sad. Zasobną komorę pełną zboża i wędlin, beczkę z kapustą, zawsze wysprzątaną niedzielną izbę, w której sypiali krewni. Łóżka w pierzynach, w poduszkach, „pająki” kolorowe u powały.
A ciężką pracę, po której trudno było rozprostować grzbiet?
Wiem, co to znaczy. Co znaczy taplać się w błocie, kiedy późną jesienią siąpi całymi dniami, a ziemniaki przed mrozami zebrać trzeba. Kiedy kurz zatyka nozdrza, a nie można przerwać młócenia. Ale wiem też, jak może być cudownie, kiedy piasek jest ciepły, słońce sieje się przez korony drzew, ziemniaki są suche, a po kartoflisku snuje się dym pachnący nacią. Albo jak smakuje duma, że nastukało się cepem trzy czwarte korca, choć ojciec, posyłając do stodoły, wątpił taktycznie, czy nastuka się chociaż pół. Dziecko na wsi może wykonać niewiarygodnie dużą robotę, jeśli rodzice umieją do niej przyzwyczajać, umiejętnie podbechtując.
A chłopska nieufność wobec tego, co odmienne, nowe?
U mojego ojca raziła mnie twardość, z jaką bronił tego, co wyniósł z organizacji ludowej, a co wkrótce po wyzwoleniu przestawało pasować do nowego porządku. Dziś zrozumiałem, że był to przymus moralny, mądrość człowieka, który w ciągu swego życia walczył na trzech wojnach. Ale po ucieczce Mikołajczyka rzeczywiście się załamał, zniszczył nawet legitymację członkowską PSL. Wiem, że nie ze strachu. Przygotowywał się na najgorsze. Że teraz chłop będzie z powrotem parobkiem.
Wieś tarnowska musiała szczególnie intensywnie przeżywać powojenne przemiany. To wszak kolebka ruchu ludowego. Stąd Witos, Bojko…
… i Miłkowski właśnie stąd. W tej samej rodzinie urodziła się moja matka. Dlatego właśnie tu mogło zaistnieć prawdziwe królestwo chłopskie, kiedy w czterdziestym czwartym koło Szczucina, to znaczy trzydzieści kilometrów od naszej wsi, zatrzymała się linia frontu. Przez miesiąc stanowiliśmy sami o sobie, nawet stróżami porządku byli ludzie wybierani, akceptowani przez zbiorowość. Wydawało się, że naprawdę realna jest szansa awansu poprzez przebudowę wsi w duchu agraryzmu. W polskość i w politykę wkraczali chłopi rzeczywiście z dumą i godnością, o której marzył Witos.
Ale starali się też z tej wsi wydostać?
Bo była przeludniona, biedna. Pamiętam, jak rymnęliśmy do ojcowskich rąk, jak błagaliśmy, żeby pobłogosławił decyzję. I ojciec z bólem serca przeżegnał, bo choć pragnął dla nas łatwiejszego chleba, obawiał się, że za nauki trzeba będzie płacić, a na to nie było go stać. Pieniędzy dawało się niewiele, ale regularnie dostarczało się mąkę, smalec, fasolę…
A nie raziła pańskiej wrażliwości poety nienawiść do tego, co pańskie, szlacheckie, dawne?
Nie czuło się takiej nienawiści. Może dlatego, że w naszej wsi nie było dworu, a w okolicy żył baron Feliks Konopka, tłumacz literatury niemieckiej i francuskiej, powszechnie szanowany przez chłopów. Po drugiej stronie rzeki miał stadninę koni, dzięki której i chłopi mogli ukradkiem podrasować hodowlę. A już zupełnie serio: porządek chaty i dworu, wzorzec moralny wyhodowany na ziemi, zrośnięty z prawami przyrody – to było wspólne. Dowiódł tego już Kochanowski integralnością pieśni, czerpiąc obficie z tego, co łączyło obie kultury. Wtedy po raz pierwszy, właśnie za jego sprawą, spotkały się dwa ogromne źródła. Na drugie spotkanie trzeba było czekać do Mickiewicza. I – co ciekawe – w obu wypadkach zrobione to zostało po mistrzowsku. Wieś przyjęła na powrót zapożyczone wątki. Ballady były traktowane jak pieśń gminna, nie pamiętało się już autora. Tak jak nie znało się nazwiska Karpińskiego, tylko jego kolędy.
Tak przekonująco mówi pan o bliskości chaty i dworku, skąd więc na sztandarach synów wsi – nawet dziś – hasła o antagonistycznych kulturach: chłopskiej i pańskiej?
To pokłosie trwającego od Młodej Polski chłopomaństwa, które autentycznych chłopów po prostu obraża. Dzień dzisiejszy nie należy do łatwych, łatwiej go znosić, mając winowajców – stąd zapotrzebowanie na kozłów ofiarnych. Tropi się ich i w historii.
Ale również w pańskich utworach odnaleźć można tę opozycję…
To sprawa raczej wyinterpretowana. Mówiąc o kulturze pańskiej, miałem na myśli panów powojennych, często pochodzących ze wsi, ale próbujących za wszelką cenę zatrzeć te związki (przykład choćby z „Proroka”). Pańskich za pomocą różnych rządowych czapek. Sytuacja im zawsze sprzyjała, bo my kochamy kłaniać się „pomazańcom”, korzystamy z byle pretekstu, zginamy kolana na widok jakiegokolwiek rekwizytu. To nasza narodowa specyfika.
A nie skłonności do buntu?
Jeśli się buntujemy, to tylko przeciwko najniższemu miejscu w społecznej drabinie. Po to, by je poprawić chociaż o szczebelek, nie – by do lamusa odstawić całą drabinę. By widzieć przed sobą schylone karki. By móc je przydeptywać.
W królestwie chłopskim nad Dunajcem nie było takich emocji, dlaczego znaleźć je można w „Diabłach”?
Nie lubię specjalnie tej książki. Po dość długiej chorobie dorwałem się do pióra. Są tam fragmenty, gdzie zaśpiewałem się na śmierć. Jest trochę zakłamania. Kiedy pisałem o stosunkach wieś – ludzie z lasu, przekazywałem jedynie pół prawdy.
Cieszę СКАЧАТЬ