Operacja pętla. Vladimir Wolff
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Operacja pętla - Vladimir Wolff страница 8

Название: Operacja pętla

Автор: Vladimir Wolff

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-62730-31-5

isbn:

СКАЧАТЬ widzicie? Tutaj. O to nam chodzi – wskazał palcem dość rozległy rejon u ujścia jakiejś rzeki. – Podejdźcie bliżej. Stamtąd chyba nic nie widać.

      Czegóż teraz od niego chcą? Zobaczmy.

      Zrobił parę kroków i pochylił się nad płachtą. W natłoku poziomic i cyferek trudno mu było się nawet zorientować, gdzie jest ląd, a gdzie morze. Zresztą sam zarys linii brzegowej nic by mu nie powiedział, żeglarstwo to nie jego pasja. Zaraz, zaraz…

      – Dobrze widzicie, poruczniku, to Kronsztad.

      – Co ja niby mam zrobić? – zapytał, chociaż już się domyślał, czego od niego oczekują. Równie dobrze mogliby go wysłać wprost w lwią paszczę.

      – Polecicie, zrobicie kilka fotek i wrócicie – pułkownik nie silił się na frazesy, bo doskonale wiedział, z jakim ryzykiem przyjdzie zmierzyć się załodze. Dlatego dodał po chwili: – Dobrze was rozumiem. Możecie odmówić. Poleci kto inny.

      – Chwileczkę, nie powiedziałem przecież: nie.

      – To dla nas bardzo istotne. Naprawdę. Przy poprzedniej generacji samolotów o takiej operacji w ogóle nie dałoby się pomyśleć. Dopiero Mosquito, o ile jest tak dobry, jak słyszałem, przedrze się przez obronę. To jak?

      Swoje szanse szacował jako pół na pół. Tam pewnie aż roi się od myśliwców obrony i dział przeciwlotniczych. DH.98 był szybki, owszem, ale nie tak, by wyprzedzić pocisk wystrzelony w jego kierunku.

      – Ile przelotów?

      Pułkownik wzruszył ramionami.

      – Tyle, ile będzie konieczne. Zainstalujemy wam kamery, więc myślę, że wystarczy jeden, góra dwa. Lotnisko zapasowe w Tallinie bądź Rydze.

      – Co potem?

      – Zobaczymy.

      Właściwie i tak wszystko już zostało zorganizowane. Czy poleci on, czy ktoś inny, nie miało większego znaczenia.

      Trasę zaplanował tak, aby w sowieckiej przestrzeni powietrznej przebywać jak najkrócej. Kurs wykreślony na mapie wiódł nad Lipawą, przecinał Zatokę Ryską, dalej prowadził na Dorpad i jezioro Pejpus. Stamtąd już tylko jeden skok do celu. Ogółem trochę ponad 800 kilometrów w jedną stronę. Trzy i pół godziny bez specjalnego żyłowania silników.

      Zaplanowany na godzinę 17.00 wylot opóźnił się przez kamery, które nie mieściły się w podkadłubowym stelażu. Przeróbka zajęła więcej czasu niż sam montaż. W desperacji wycięto w poszyciu nieco większy otwór na obiektyw.

      Bagińskiego najbardziej irytowało co innego – że całe to cholerne ustrojstwo poddane przeciążeniom zacznie żyć własnym życiem i ostatecznie odpadnie, nie daj Boże, uszkadzając idące tuż obok cięgna sterowania lotkami. Jak mu na koniec powiedziano, obiektywy udało się ustawić pod takim kątem, że powinny pokrywać też znaczny obszar przed samolotem, tak żeby nie musiał przelatywać nad każdym obiektem. Miał zamiar dla pewności zrobić pętlę lub dwie, jednak świadomość, że nie jest to bezwzględnie konieczne, jakoś pomagała.

      Wystartowali z czterdziestominutowym opóźnieniem, więc od razu ostro nabrał wysokości. Żadnych subtelności. Szybka akcja i równie szybki powrót do bazy.

      – Pytałem o tego pułkownika – powiedział Szymański. – Podobno równy chłop. Bardzo go tutaj chwalą.

      – Taaa…

      – Za parę tygodni zostanie generałem.

      – Jeszcze jeden?

      – Jesteś uprzedzony.

      – Lepiej sprawdź temperaturę oleju.

      – Wciąż na takim samym poziomie – podchorąży dotknął palcami wskaźnika, jakby w ten sposób chciał namacalnie się o tym przekonać.

      – Jak podskoczy, powiedz.

      – Nie omieszkam, a wracając… – Szymański nie przestawał mleć ozorem.

      – Władek, litości.

      Marek najbardziej lubił latać sam. Niestety, DH.98 zaprojektowano jako maszynę dwuosobową. Kłopot ze współzałogantami polegał jeszcze na tym, że bardzo często się zmieniali. Nim zdążył przywyknąć do jednego, zaraz pojawiał się kolejny i wszystko zaczynało się od początku.

      Z informacji zasięgniętych przed wylotem wyłaniał się obraz umiarkowanej aktywności Sowietów nad rejonem polskiego wybrzeża. Raz myśliwce eskadry pościgowej rozpędziły wyprawę bombową ciągnącą nad Gdynię. Parę bomb poszło nawet w doki, uszkadzając przy okazji kilka handlowców. Taka akcja już się nie powtórzyła, za to parę razy widziano samoloty zwiadowcze. Osobna sprawa to kilka nalotów na idącego ze Sztokholmu „Robura VII”. W końcu kapitan zawrócił do Szwecji, mając na pokładzie poturbowaną sporą część załogi. Wiadomością z ostatniej chwili była plotka o zatopieniu rosyjskiego frachtowca, który w rzeczywistości okazał się czymś zgoła innym. Jeżeli to prawda, to jeden zero dla Polaków.

      Niedługo potem rwali pełną mocą silników nad jeziorem stanowiącym granicę Estonii z komunistycznym molochem. Gdyby nie miejsce i okazja, ten krajobraz w miękkim świetle wczesnego wieczoru zupełnie rozkleiłby Bagińskiego.

      – Obiekt na trzeciej – po raz pierwszy od godziny usłyszał w słuchawkach interkomu głos podchorążego.

      Szybko zerknął we wskazanym kierunku. Ledwo dostrzegł jednosilnikową maszynę dobre tysiąc pięćset metrów niżej. Sokół mógł pozazdrościć wzroku Szymańskiemu. Na tle ciemnozielonego lasu sylwetka samolotu stanowiła prawie niezauważalną plamę.

      Delikatnie obrał kurs bardziej na wschód. Nic się nie stanie, jak wlecą nad ujście Newy od południa. Parę chwil później dokonał korekty. Wystarczy. Marka zupełnie nie interesował Leningrad. Jakoś nie czuł potrzeby oglądać stolicy postawionej na bagnach przez cara Piotra I, za to bazę floty jak najbardziej.

      Zamazany kontur lądu przechodził w szarogranatową taflę wody. Miejscowość na dole to prawdopodobnie Peterhof, chociaż nie, to Oranienbaum leżący naprzeciwko wydłużonego kawałka lądu, wprost u ujścia rzeki do zatoki.

      – Kamery – warknął na Szymańskiego, przesuwając manetkę gazu w przód.

      Mosquito drżał, lecąc z maksymalną prędkością. Teraz rzucał się w oczy podłużny, nieznacznie wygięty kształt wyspy Kotlin, na której wschodnim cyplu zlokalizowano forty Floty Bałtyckiej, a przy nich port marynarki wojennej.

      Pochylił nos maszyny. Zaczęli schodzić w dół płytkim ślizgiem. Nawet jeżeli kamery szlag trafi, to i tak już wiedział, co zameldować – na jego oko Sowieci szykowali niezgorszą operację, bo przed wzrokiem Marka roztaczał się widok na co najmniej kilkadziesiąt jednostek różnej wielkości.

      – Widzisz to, widzisz?! – podchorąży nie potrafił ukryć emocji.

СКАЧАТЬ