Operacja pętla. Vladimir Wolff
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Operacja pętla - Vladimir Wolff страница 6

Название: Operacja pętla

Автор: Vladimir Wolff

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Крутой детектив

Серия:

isbn: 978-83-62730-31-5

isbn:

СКАЧАТЬ Kronsztadu z 1921 roku działał na wyobraźnię do dziś. Co tu dużo mówić, plan wyglądał na śmiały i zarazem prosty. Nie szkodzi spróbować.

      – Kiedy chcecie zacząć?

      – Potrzebujemy jeszcze tylko paru dni na uzgodnienie ostatnich szczegółów – odparł Timoszenko pewnym siebie głosem.

      Stalin wycelował w niego ustnik fajki.

      – Lepiej, jak tym razem wszystko pójdzie zgodnie z planem.

      Rozdział 3

      FLOTYLLA PIŃSKA

      Nie lubił takich zadań, ale jak rozkaz to rozkaz. Właściwie wszystko poszłoby o wiele sprawniej, gdyby zajęła się tym eskadra wywiadowcza, przecież w tym właśnie celu ją zorganizowano. Niestety, jak często bywa, wodnosamoloty przebazowano gdzie indziej i teraz wykonują zadania na rzecz zupełnie innego zgrupowania. Przecież w pasie obrony Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” nic się nie działo. Tkwili tu – jako wysunięty na wschód występ obrony – nieatakowani i pozostawieni sami sobie. Nie było to aż takie dziwne, bo drogi wiodące w głąb Polski w tym rejonie ograniczały się wyłącznie do dwóch szlaków – kolejowego z węzłem w miejscowości Łuniec, gdzie przecinały się tory wiodące z zachodu na wschód i z północy na południe – oraz drogi wodnej, jaką właśnie była rzeka Pina.

      Rozkaz dostarczenia pakietów otrzymał w Pińsku w dowództwie flotylli, przeszło sto kilometrów od granicy, a właściwie przygranicznego jeziora Zobot, gdzie zajął stanowiska I Dywizjon Monitorów. Parę kilometrów za nim, w bazie wysuniętej Nyrcza, u ujścia rzek Łań i Horyń do Prypeci stacjonował II Dywizjon. III Dywizjon bronił Mostów Wolańskich.

      Oprócz flotylli rzecznej w linii stała 30 Dywizja Piechoty i rezerwowa 32 Dywizja Piechoty. Więcej nie dawało się wyskrobać na ten zapomniany przez Boga rejon kraju.

      Podchorąży Mieczysław Arenfeld, świeżo zmobilizowany absolwent Zakładu Geografii Uniwersytetu Warszawskiego, zszedł po stromej skarpie w stronę przystani. Buty uwalał błotem, przy okazji ochlapując sobie nogawki spodni. Głowa wciśnięta w hełm piechoty i plecy objuczone wyposażeniem, do tego karabinek Mausera dawały przedsmak tego, co go czeka. Co chwila odruchowo sprawdzał, czy raportówka przypięta z boku jest na swoim miejscu. Całą resztę pal diabli, ale pakiety schował właśnie tam. A może lepiej przełożyć pakunek do kieszeni kurtki? Przynajmniej nie wyląduje w odmętach Piny. Chyba że on sam wpadnie do wody, co wcale nie wyglądało na niewykonalne.

      Arenfeld poślizgnął się, ale w porę złapał równowagę. Nie będzie łatwo. Poszukał wzrokiem okrętu, który mu przydzielono. Bez rezultatów. Po chwili się zreflektował. To musi być łódka, przed którą właśnie stał. Ciekawe, czy jego pancernik ma silnik, czy przyjdzie mu wiosłować?

      Kuter KS, długa na 12 metrów łódź z cekaemem i pancerzem bocznym, wyglądała na przerośniętą motorówkę, którą w zasadzie była.

      Poszedł na geografię, by podróżować i odkrywać dalekie lądy. Zamiast egzotycznych wypraw szykował się do wyjazdu w najbardziej dziką część własnej ojczyzny. Kiedy w końcu stanął na deskach pomostu, pierwszy odcinek ekspedycji mógł uznać za zaliczony. Pewnym krokiem podszedł do kutra.

      Podoficer i trzech marynarzy stanowiących obsadę jednostki spojrzało na młodego podchorążego.

      – Bosmanie?

      – Tak jest.

      – Rozkazem dowódcy flotylli mam przejąć…

      – Tak jest – podoficer nie pozwolił skończyć Arenfeldowi. – Zapraszamy do nas.

      Wszyscy wyglądali na starszych od niego, a już na pewno sierżant. Przynajmniej dziesięć lat różnicy, chyba że praca na wodzie tak postarza. Ostrożnie stawiając kroki, zszedł na pokład.

      – Bosman Morgała. Zaraz ruszamy. Otrzymałem stosowne rozkazy.

      Może nie będzie tak źle, jak myślał. Odłożył karabinek, plecak i hełm we wskazanym miejscu. Na głowę wsunął furażerkę. Zdecydowanie lepiej.

      Jeden z marynarzy zapuścił silnik, drugi odcumował krypę. Morgała stał przy sterze, wydając polecenia. On sam nie bardzo wiedział, gdzie ma się podziać. Poszedł w końcu na sam tył i przysiadł na ławeczce. Trzeci z załogi, zręcznie manewrując bosakiem, odepchnął ich od pomostu. W końcu ruszyli, a zabudowania Pińska z błotnistymi uliczkami zaczęły stopniowo znikać z horyzontu.

      Rozpiął górny guzik munduru. Na razie było całkiem przyjemnie. Około południa zrobi się za to gorąco, żeby nie powiedzieć – parno. Zupełnie nieregulaminowo za pierwszym guzikiem poszły następne. Kto go tutaj zobaczy? Już teraz marynarze paradowali w samych koszulach, tylko bosman stał przy sterze w pełnym rynsztunku jak pomnik marynarza.

      Jak obliczył, późnym popołudniem osiągną rejon Mostów Wolańskich. Tam zda pierwszy z pakietów. Jeden problem mniej. Z resztą nie pójdzie tak szybko. Sprawę zakończy najprędzej jutro rano. Później doba na powrót lub nowe wytyczne. Całe zadanie coraz bardziej kojarzyło mu się z wyprawą Amazonką. Zamiast Indian tutejsi Poleszucy, zresztą wcale tak bardzo nieodbiegający od tamtych stylem i sposobem życia. Widział ich nawet teraz, jak przepływają w długich łodziach, a zamiast wioseł używają długich drągów do odpychania się od dna.

      Wolna przestrzeń po jednej i drugiej stronie szybko ustąpiła leśnej gęstwinie. Brzeg całkiem stracił zarys, przechodząc w grząskie bagnisko. Pierwotna puszcza rozciągała się z obu stron rzeki. Otaczający Arenfelda ludzie i krypa, na której płynął, stanowili ostatnie ogniwo łączące go z cywilizacją. A przecież wiedział, że dalej będzie gorzej. Nadbrzeżne wioseczki znikną, podobnie jak inne świadectwa ludzkiej bytności. To nie to samo, co wskoczyć do tramwaju i pojechać z placu Unii Lubelskiej na Marymont. Nawet nie miał z kim pogadać. Morgała sterował i nie wypadało mu przeszkadzać. Marynarze zajęli się własnymi sprawami. Wszyscy mieli zajęcie oprócz niego. Zdaje się, że to będą bardzo długie dni.

      Rozdział 4

      LUBLIN

      – Dostał… O, właśnie w tym miejscu. Poszły przekładnie… – mechanik wskazał uszkodzenie. – Wytoczenie nowych potrwa, bo oczywiście części nie ma.

      – Te od Fairey Battle nie będą pasowały?

      – No, coś pan – oburzenie mechanika nie miało granic.

      – Chciałem pomóc.

      – To idź pan, panie Marku, do kantyny i nie przeszkadzaj.

      Podporucznik Marek Bagiński poklepał krawędź skrzydła czułym gestem. Oberwali i nic na to nie poradzi. Jeszcze w powietrzu czuł, że silnik szwankuje. Nie dawał pełnej mocy, najwyżej połowę, co go bardzo irytowało. Jeżeli teraz ten DH.98 trafi do naprawy, to w eskadrze zostaną raptem dwie maszyny, bo właśnie wczoraj stracili tę prowadzoną przez porucznika Fereta. Marek nawet nie wiedział dokładnie, co się stało. Po prostu Mosquito СКАЧАТЬ