Wiry. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wiry - Генрик Сенкевич страница 9

Название: Wiry

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-1556-3

isbn:

СКАЧАТЬ ale podczas tej chwilowej egzaltacji zbudziły się w nich nie znane im samym władze chwytania, pojmowania i odczuwania piękności i w ogóle takich rzeczy, których w zwykłym nastroju nie odczuwali — i nie wiedzieli, że mogą je odczuwać.

      Wpływowi temu nie oparł się, mimo wszelkich uprzedzeń, nawet i niedoszły medyk, Laskowicz. Z chwilą, w której panna Marynia stanęła do gry, począł jej się ze swego mrocznego kąta w salonie przypatrywać — i badać jej postać jak anatom. Czuł, że jest w tym coś brutalnego, ale takie stanowisko sprawiało mu właśnie zadowolenie, jako odpowiednie dla badacza i dla człowieka jego przekonań. Jął w siebie wmawiać, że ta panna z tak zwanej wyższej sfery, jest dla niego tylko obiektem, który rozpatruje tak, jakby rozpatrywał trupa w prosektorium. Więc gdy przy strojeniu skrzypców schylała głowę, wymieniał sobie w duchu po łacinie nazwy jej kości ciemieniowych odpychając myśl, która mimo woli cisnęła mu się do głowy, że jest to jednak nadzwyczaj szlachetna czaszka. Następnie, w pierwszych chwilach po rozpoczęciu koncertu, zajął się nomenklaturą muskułów jej rąk, ramion, piersi, nóg rysujących się pod suknią i całej postawy. Ponieważ jednak był nie tylko studentem medycyny i socjalistą, ale i młodym człowiekiem, przeto ten przegląd anatomiczny skończył się niespodzianym wnioskiem, że to jest nie dość jeszcze rozwinięta, ale nadzwyczaj ładna i ponętna dziewczyna, podobna do wiosennego kwiatu. Od tej chwili począł jej do pewnego stopnia przebaczać przynależność do sfer żyjących „z krzywdy proletariatu" — i nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby w następstwie jakichś niesłychanych społecznych przewrotów taka „święta laleczka" znalazła się na jego łasce i niełasce, to taki stan rzeczy przyniósłby mu niewysłowioną dziką rozkosz.

      Ale gdy Beethoven położył mu rękę na głowie, rozbudziły się jednak i w nim lepsze i wyższe uczucia. Widział ściągające się podczas gry usta i brwi panienki i jął przypuszczać, że „ona jednak coś czuje". Skutkiem tego niechęć ku niej poczęła w nim topnieć jeszcze bardziej, albowiem, jakkolwiek z wolna i z trudem — na wpół uświadamiał sobie, na wpół zgadywał, że to są nie tylko ręce, ale i dusza grająca. Nie posiadał dość kultury, by muzyka przemówiła do niego tak, jak na przykład do Grońskiego, zrodziło się w nim wszelako jakieś głuche poczucie, że to jest coś takiego jak powietrze, którym wszystkie piersi mogą oddychać bez względu na to, czy kochają, czy nienawidzą. I obejmowało go pewne zdziwienie na myśl, że są rzeczy, leżące ponad rojowiskiem ludzkich namiętności. W końcu tak dalece utożsamił muzykę z postacią grającej dziewczyny, że gdy stary rejent po skończonym koncercie ucałował jej ręce — prawie że miał ochotę uczynić to samo.

      A tymczasem Władysław Krzycki mówił do panny Anney:

      — Jak Jastrząb Jastrzębiem, jeszcze takiej muzyki nikt tu nie słyszał. Nie jestem znawcą, ale przyznaję, że to mnie wzięło. Przy tym, choć bywam dość często w mieście, tak się jakoś składało, żem nigdy nie widział grającej na skrzypcach kobiety. A to takie ładne. Mam teraz wrażenie, że na skrzypcach powinny grywać tylko kobiety.

      — Ma się takie wrażenie, gdy się widzi grającą Marynię.

      — Zapewne. Zaczynam nawet rozumieć pana Grońskiego... Bo przecie pani wie, że to jego adoracja.

      — Największa w świecie. I moja, i wszystkich, którzy ją znają — a będzie wkrótce i pańska.

      — Nie przeczę, że będzie, tylko nie wiem, czy największa. Nastała chwilowa przerwa w rozmowie, po czym Krzycki nie chcąc, by panna Anney wzięła jego słowa za niewczesny komplement, dodał:

      — W każdym razie winienem jej wdzięczność za muzykę trochę inną niż ta, której na wiosnę i w lato co wieczór słuchamy.

      Jakaż to muzyka?

      — Od mroku do wschodu księżyca orkiestra żabia, a potem koncert słowiczy, którego zresztą zwykle nie słyszę, bo po dziennej robocie śpię kamiennym snem. Żabia kapela już rozpoczęła. To ma też swój urok. Jeśli pani chce posłuchać, wyjdźmy na werandę. Wieczór jest tak prawie ciepły, jak w lato.

      Panna Anney wstała i wyszli na werandę, z której służba, która poprzednio przysłuchiwała się pod oknami grze panny Maryni, już się rozeszła — i tylko w dali bielały przesłonięte mrokiem kwitnące jaśminy. Od stawu dochodziło rzechotanie rzeszy żab, senne, a zarazem podobne do chóralnej modlitwy.

      Panna Anney wsłuchiwała się przez chwilę w te głosy, po czym rzekła:

      — Tak — to ma też swój urok, a zwłaszcza w taką noc.

      — Czy w Anglii często bywają podobne?

      — Nie tak ciche. Prawie nie ma kąta, do którego by nie dochodził świst lokomotywy lub odgłosy fabryczne. Lubię tutejszą wieś właśnie za ten spokój i oddalenie od miast.

      — Więc to nie pierwszy raz widzi pani wieś polską?

      — Nie. Bawiłam teraz przez miesiąc u Zosi Otockiej.

      — Chciałbym, żeby i nasz Jastrząb znalazł łaskę w oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona.

      — Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney. Po czym, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu.

      — Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła.

      — To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota.

      — Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek?

      — To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych w Rzęślewie i młyn stanął. Teraz to rudera, w której już od kilkunastu lat składamy siano, zamiast je trzymać w stogach. Ludzie mówią, że tam straszy, ale to ja sam puściłem w swoim czasie tę bajkę.

      — Dlaczego?

      — Naprzód dlatego, żeby nie kradli siana, a po wtóre, zależało mi, by tam nikt nie zaglądał. Cóż pan wymyślił?

      — Opowiadałem, że się koło mostu konie w nocy płoszą i że się coś we młynie śmieje, co jest przy tym prawda, bo tam się sowy śmieją.

      Trzeba było może opowiadać, że tam ktoś płacze.

      — Dlaczego?

      — Dla większego wrażenia.

      — A nie wiem. Śmiech w nocy na pustkowiu robi chyba większe wrażenie. Ludzie się tego więcej boją.

      — I nikt tam nie zagląda?

      — Nikt. Teraz zresztą, byle nie kradli siana, to mi jest wszystko jedno, ale w swoim czasie bardzo się chciałem ubezpieczyć przed ludzkimi oczyma...

      Tu Krzycki ugryzł się w język, spostrzegł bowiem przy świetle księżyca, że brwi panny Anney zsunęły się lekko. Zrozumiał, że powtarzając dwa razy, iż zależało mu na tym, by nikt do młyna nie zaglądał, popełnił towarzyską nieprzyzwoitość, a co gorzej, przedstawił СКАЧАТЬ