Wiry. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wiry - Генрик Сенкевич страница 6

Название: Wiry

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-1556-3

isbn:

СКАЧАТЬ Właśnie chciałem wiedzieć dziś, czy jutro lub pojutrze warto się trudzić. Jeśli wujaszek puścił nas jak to mówią — na bieżącą wodę, to pani Włócka słusznie wystąpiła ze słowami pociechy. Ja przynajmniej będę jej potrzebował przez czas dłuższy.

      — Jak ty możesz mówić takie rzeczy!

      — Ja mówię głośno to, co wy wszyscy po cichu myślicie. Pilno mi do tego testamentu i Dzwonkowski obchodzi mnie w tej chwili więcej niż cały globus ziemski razem z pięcioma częściami świata, a to tym bardziej, że widziałem, iż przywiózł jakieś papiery.

      — Co do tego, to uspokój się. Dzwonkowski jest to największy meloman, jakiego znam, który uwielbia pannę Marynię Zbyłtowską, z którą się poznał w Krynicy. Otóż wiem od Grońskiego, że do Sonaty księżycowej, w układzie Benois na skrzypce dorobił akompaniament na flecie i przesłał jej go do Warszawy. Dziś chciałby zobaczyć, jak to pójdzie, więc zaprosił mi się do Jastrzębia i przywiózł ze sobą sonatę, a oprócz sonaty całe paki innych nut. Zaręczam ci też, że o niczym innym nie będzie chciał słyszeć ani mówić.

      — W takim razie niech diabli porwą flet Dzwonkowskiego, skrzypce panny Zbyłtowskiej, wasz jastrzębski fortepian i muzykę w ogólności.

      Na to Krzycki spojrzał na niego przekornie i rzekł:

      — Ostrożnie z naszym jastrzębskim fortepianem, bo jeśli wieczorem usłyszymy jaki tercet, to do fortepianu zasiędzie pani Otocka.

      — Mam nadzieję, że będzie przynajmniej tak rozstrojony jak ja w tej chwili i w takim razie nie zazdroszczę ani jej, ani słuchaczom. — Ale widzę, że Groński nagadał ci już jakichś plotek. Dobrze! Ja za to nie odczuwam tak jak on starokawalerskich pociągów do podlotków, a młode cyranki lubię tylko na półmisku. Niechże sobie wodzi oczyma za swoją Marynią, niech się do niej modli, a mnie da spokój. Oni tam wszyscy powariowali na muzykę i gotowi i was zarazić w Jastrzębiu. Jedna panna Anney nie gra na niczym i ma trochę rozumu.

      — A! panna Anney nie gra na niczym?

      — Tak. Co nie przeszkadza, że mogłaby w danym razie zagrać na mnie albo na tobie, a jeszcze łatwiej na tobie niż na mnie.

      — Dlaczego łatwiej na mnie?

      — Dlatego, że ja jestem taki osobliwy instrument, który chce z góry wiedzieć, ile koncert przyniesie.

      Krzycki, przyzwyczajony od dawna do cynizmu Dołhańskiego wzruszył ramionami, ale nie miał czasu na odpowiedź, gdyż tymczasem przyjechali do plebanii.

      ROZDZIAŁ III

      Rozdział III

      Z Dzwonkowskiego nie mógł istotnie Dołhański nic innego wydobyć prócz opryskliwych odpowiedzi. Natomiast po przyjęciu w plebanii stary rejent uczynił się wielce rozmowny, ale rozmawiał z Krzyckim tylko o pannie Maryni, dla której miał kult bez granic. Obecnie obawiał się też, czy pani Krzycka zgodzi się na urządzenie wieczoru muzycznego w dzień pogrzebu krewnego i obawa ta nie przestawała go trapić. W tej myśli począł dowodzić, że muzyka towarzyszyć może tak dobrze śmierci jak życiu, a poważna, towarzyszy zawsze pogrzebom — i że skoro ludzie nie wymyślili nic lepszego od niej, nawet ku czci Pana Boga, przeto można przypuszczać, że ułatwia ona wzlot dusz ku niebu, a nawet i zbawienie. Krzycki przygryzał wąsa i godził się bezwzględnie na te wywody wiedząc, że staruszek ma zwyczaj łajać bez miłosierdzia oponentów — i na tego rodzaju rozmowach, w których ku wielkiej irytacji Dołhańskiego nie było żadnej wzmianki o testamencie, upłynęła im droga powrotna. W Jastrzębiu czekano na nich z herbatą, ale ponieważ wiatr ustał przed zachodem słońca zupełnie i uczynił się rozkoszny wieczór wiosenny, więc panie były wraz z Grońskim w ogrodzie. Gdy Krzycki i jego towarzysze udali się tam za nimi, zastali panią Krzycką i panią Otocką nad brzegiem stawu, a pannę Anney z Marynią w łodzi na stawie. Czerwony blask przesycał całkiem powietrze; zapach bzów rosnących niedaleko brzegu mieszał się z wonią torfu, rzęsy i ryb. Woda była ciemnozielona na krańcach od olch i wierzb, które ją obrębiały, w środku zaś, na rozlewie, złota, z odbłyskami purpury i pawich piór. Łódź płynęła w świetle ku szczerkowi, którego wąski pasek od strony ogrodu służył jako miejsce lądowania. Panna Zbyłtowska siedziała w środku czółna, a panna Anney, stojąc z tyłu, prowadziła je jednym wiosłem, popychając statek a razem i sterując z niepospolitą wprawą. Na tle wody i nieba odrzynała się od stóp do głów jej silna, wysmukła postać, z podaną naprzód piersią, przechylająca się zgodnie z ruchem wiosła. Chwilami przestawała nim robić, a gdy łódź, płynąc coraz wolniej, zatrzymywała się w końcu na gładkiej toni — widać było w lustrzanym przeźroczu drugą łódkę, drugą pannę Marynię i drugą pannę Anney. Był w tym obrazie wielki wiejski spokój. Blask na niebie robił się coraz czerwieńszy, jak gdyby pożar obejmował całą zachodnią stronę. Wysoko nad stawem pod płonącą kopułą nieba ukazały się sznury dzikich kaczek, powiązane jakby z czarnych krzyżyków. Drzewa stały nieruchome i ciszę przerywał tylko odgłos tartaku, dochodzący od strony grobli.

      Po chwili panna Anney przybiła do brzegu. Groński, któremu chodziło o to, by „adoracja" nie zamoczyła nóg, pomógł jej wysiąść z czółna, Angielka sama wyskoczyła na piasek i zbliżywszy się do towarzystwa rzekła:

      — Jak tu ładnie w Jastrzębiu.

      — Bo pogoda — rzekł podchodząc Krzycki. — Wczoraj było chmurno, ale dziś śliczny wieczór.

      I rozejrzawszy się po niebie dodał jak prawdziwy wiejski gospodarz:

      — Jeśli tak potrwa, weźmiemy się wkrótce do siana.

      A panna Anney spojrzała na niego, jakby znalazła coś niezwykłego w brzmieniu tych słów i poczęła je powtarzać tak, jak się powtarza nieznane wyrazy chcąc je utrwalić w pamięci:

      — Do siana... do siana...

      Towarzystwo zawróciło do domu, który bielił się, a raczej różowił wśród lip, rozmawiając cośkolwiek o pogrzebie i nieboszczyku Żarnowskim, ale więcej o wsi, wiosennych wieczorach i muzyce. Pani Krzycka zapewniała nowo przybyłe panie, że w Jastrzębiu i przed ich przybyciem nie brakło muzyki, albowiem w parku tyle jest słowików, że czasem spać nie dają. Na to Groński, który był wielkim erudytą, jął mówić o życiu wiejskim: że jednak naprawdę, to ono jedynie uważane było od niepamiętnych czasów za istotne i normalne życie — przy czym wspomniał homerowych królów, „którzy radowali się w sercach, licząc berłem snopy" — i rozmaitych poetów łacińskich. W końcu oświadczył, że jego zdaniem socjalizm rozbije się o rolnictwo i ziemię, dlatego że uważa ją tylko za wartość, a tymczasem ona jest i miłością, czyli, inaczej mówiąc, nie tylko się ją ceni, ale i kocha. Ludzie wiedzą, z jakimi kłopotami połączone jest życie wiejskie, a naprawdę, to tylko to jedno życie cenią, jakby w nim nie brakło nawet ptasiego mleka.

      Pani Krzyckiej, która zaraz po dzieciach kochała najmocniej w świecie Jastrząb, słowa Grońskiego trafiły bardzo do przekonania, lecz Dołhański, wspomniawszy na swą wioskę, którą niegdyś miał i przepuścił, rzekł cedząc jak zwykle wyrazy:

      — Ptasiego mleka może nie brak, ale pieniędzy brak. Zabawne jest przy tym, że te pochwały życia wiejskiego wygłasza człowiek zamożny, który mógłby kupić sobie ziemię i zamieszkać СКАЧАТЬ