Wiry. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wiry - Генрик Сенкевич страница 8

Название: Wiry

Автор: Генрик Сенкевич

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-270-1556-3

isbn:

СКАЧАТЬ z zachwytem na jej obfite ciemne włosy, na spokojne łuki brwi pod czołem po prostu niepokalanym, na drobną twarz i — szczupłą a wyrośniętą, dziecinną jeszcze postać i myślał, że sam taki widok starczy za muzykę, a przynajmniej, że taka skrzypaczka może uchodzić za jej wcielenie i symbol. Krzycki, lubo poprzednio zapisał się już do stronnictwa angielskiego, nie mógł także oczu od niej oderwać. Po skończeniu uniwersytetu towarzyszył on był matce w podróży do Włoch; zwiedzał wówczas rozmaite galerie i jakkolwiek brakło mu gruntownego artystycznego wykształcenia, jednakże przechodziło mu obecnie przez głowę, że ta dziewczyna z jasną i spokojną twarzą, pochyloną nad skrzypcami, mogłaby była posłużyć któremu ze starych mistrzów jako model do świętej Cecylii — albo do jednego z tych grajków anielskich, których widywał na obrazach Fra Angelico.

      Inni słuchacze, jako to pani Krzycka i jej dzieci oraz nauczycielka i panna Anney patrzyli na nią również jak na cudowny obrazek. Ogólnego zachwytu nie podzielał tylko nauczyciel małego Stasia, Laskowicz. Był to student medyk, który z powodu zamknięcia uniwersytetu zarabiał guwernerką na dalsze studia — i który znalazł się razem ze swą nieubłaganą nienawiścią do „sytych" tego świata, jak Piłat w Credo w tym wiejskim domu. Przekonania jego nie były już dla nikogo w Jastrzębiu tajemnicą, ale tolerowano go jednak z tą całą nieopatrzną pobłażliwością, do jakiej tylko szlachta polska jest zdolna, w myśl zasady, że i „największy radykał musi jeść" — i w nadziei, że Staś zbyt jeszcze jest mały, aby nauczyciel mógł w „złym duchu" na niego oddziałać.

      Laskowiczowi, gdy patrzył na tę wytworną pannę, przyszło na myśl, że to jest kwiat rosnący wyżej, niżby mogły sięgnąć ręce proletariusza, a zatem wyhodowany z krzywdą proletariatu. Było to dla niego dosyć, by na obie siostry spoglądać z niechęcią i z gotowością do nienawiści.

      Ale tymczasem nadeszła chwila rozpoczęcia koncertu. Przez jakiś czas jeszcze panna Zbyłtowska wodziła smyczkiem po strunach, przykręcała kołeczki skrzypiec lub, prowadząc palcem po nutach, wskazywała coś siostrze i rejentowi — po czym nastała cisza przerywana tylko niewyraźną rozmową zgromadzonej za oknami służby, która po raz pierwszy w życiu miała zobaczyć grającą na skrzypcach pannę.

      ROZDZIAŁ V

      Rozdział V

      Ozwały się pierwsze akordy Sonaty księżycowej i rozpoczęły się czary. Groński, który miał wyobraźnię poety i mocny dar zmieniania wrażeń w wizję, przymknął oczy i począł ją wysnuwać z duszy. Oto blady promień wkrada się przez szczelinę i dotyka czoła śpiącego, jakby chciał zbudzić myśl, a potem ust, jakby chciał zbudzić słowo, a potem piersi, jakby chciał zbudzić serce. Ale strudzone ciało usnęło ciężkim snem, natomiast dusza wysuwa się z jego objęć, jak motyl z kokona i leci w przestwór. Noc jasna i cicha. W dole olchy majaczą w muślinowej mgle. Na leśnych polanach tańczą korowody nimf, którym faun przygrywa na flecie, a wokół stoją w koronach z rogów jelenie z płonącymi błękitnie oczyma. We wrzosach tlą się świętojańskie czerwie, wśród mchów fosforyzują muchomory, a spod ich baldachów drobniuchne elfy leśne przypatrują się korowodom. Z próchniska i bajorów podnoszą się błędne ogniki i chodzą lekkie, tajemnicze, jakby szukały czegoś na próżno. Księżyc wybija się coraz wyżej na niebo i pada rosa obfita.

      Po rozłogach pól wije się srebrna wstęga rzeki i widać szlaki dróg, wiodących do grodów i zamków. Przez wąskie gotyckie okna wpada do cichych sal zamkowych blask miesięczny, w którym snują się duchy zmarłych rycerzy i dziewic. U stóp zamków śpią miasta. W spokojnym świetle bieleją dachy domów i błyszczą krzyże wież. Z kwitnących sadów wraz z oparem podnoszą się zapachy kwiatów i traw. Ale lżejsza od woni i od światła skrzydlata dusza szybuje wyżej i dalej. Mkną nisko siedliska ludzkie, mkną lasy, doliny i lśniące tarcze stawów i białe nici strumieni. Kraina spiętrza się z wolna...

      A oto góry. Wśród czarnych skał śpi przejasna tarcza jeziora. W wąwozach tai się chłodny mrok. Świecą zielono igły lodowców. Po zboczach i gniazdach skalnych nocują strudzone obłoki i węże mgieł, a na szczytach, na wiecznym śniegu kładzie się światło miesiąca. Usnął i wiatr. Jak cicho, powietrznie, szeroko! Tu księżyc jedynym stróżem milczenia, a dusza ludzka jedyną żywą istnością. Wolna jak górski orzeł, oderwana od ciała, rozkochana w przestrzeni, w pustce, w milczeniu i w wyżynach szczęśliwa i smutna jakimś zaziemskim smutkiem — roztopiona w ciszy buja i krąży nad przepaściami, a potem leci znów dalej, cała oddana rozkoszy lotu i pędu...

      I góry znikły już pod nią, lecz teraz jakieś głosy podnoszą się i dolatują z dołu, jakby wołały ją ku sobie. To morze! Ono jedno nie uśnie nigdy i bezsenne, ogromne bije i bije falą o brzegi niby niezmierne tętno życia. Jego potworne płuca wzdymają się i opadają wieczyście, a czasem jęczą w skardze na trud bez końca.

      Pogięta roztocz morska drga opalową łuską księżyca i srebrnymi taśmami gwiazd, a na tych rozjaśnionych szlakach widać w oddali również bezsenny jak samo morze — okręt z żaglami i z krwawym światłem w okrągłych oknach.

      Lecz ty, o duszo, lecisz wyżej i wyżej. Już ziemia została gdzieś na dnie przepaści, a ty przez lekkie jak puch, pierzaste chmurki, zabłąkane na wysokościach, przebijasz się w przestwór zalany blaskiem — pusty, chłodny. Tam kładziesz się na własnych skrzydłach i pławisz się w świetlistej nicości — wyżej i wyżej!... Teraz skrzą się i mienią nad tobą złotem i purpurą klejnoty niebios, a ty igrasz i kołyszesz się wśród niedosiężnych eterów, uciszona w sobie, wyzwolona z pyłu materii — jakby za granicami czasu i przestrzeni na wpół już wniebowzięta...

      Strop nieba coraz czarniejszy, a księżyc wielki jak świat świeci coraz jaskrawiej. Widać już blisko jego jaśniejące pola, poszarpane, dzikie, zjeżone szczytami gór, podziurawione czernią kraterów, głuche, mroźne, martwe... Tak unosi się w otchłaniach przestrzeni ten srebrny trupi tułacz, który oblatuje ziemię, jakby skazany wyrokiem bożym na wieczny pęd. Nad nim i wokoło bezmiar, którego nie ogarnie mdlejąca myśl. Nowe obozy gwiazd mrugają krwawo i sino niby dalekie ogniska. Słychać muzykę sfer. Wieczność owiewa tu już swym tchnieniem i przejmuje dreszcz zaświatowy.

      Wróć, rozbujany łabędziu, wróć, o duszo, wprzód, nim cię porwą jakieś tajemnicze biegi i wiry i nim oderwą cię na wieki od ziemi.

      Wracasz z wyżyn wszechbytu, wykąpana w falach nieskończoności, czystsza i doskonalsza. Oto złożyłaś już skrzydła... Patrz: tam w głębi pod tobą znowu te puchy lekkich obłoków, które powitasz teraz jak coś swojego i bliskiego. W dole ziemia. Widać już skrzące się ku księżycowi garby gór, u których stóp łka morze. A jeszcze niżej — znów mżą się omajaczone tumanem lasy, znów bielą się miasta o cichych wieżach i dachy uśpionych wiosek. Noc blednie. Na łęgach koniuchowie rozpalili ognie i grają na piszczałkach... Koguty pieją... Świta! świta!...

      Tak widział i myślał Groński. Dźwięki ucichły wreszcie i nastało milczenie. Panna Marynia stała przy fortepianie z twarzą zawsze jednako pogodną, ale jakby zbudzoną ze snu.

      Stary rejent Dzwonkowski siedział przez chwilę ze spuszczoną głową poruszając bezzębnymi szczękami, następnie wstał, a gdy dziewczyna złożyła obok klawiatury skrzypce, ucałował zapalczywie jej ręce, po czym jął rzucać wyzywającym wzrokiem na obecnych jakby szukając tego, kto by się ośmielił zaprotestować przeciw tej oznace hołdu albo uważać ją za rzecz zbyteczną. Nie protestował jednak nikt, albowiem pod urokiem tej muzyki stało się ze słuchającymi to, co staje się z ludźmi zawsze, gdy obwieje СКАЧАТЬ