Cyberpunk Odrodzenie. Andrzej Ziemiański
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cyberpunk Odrodzenie - Andrzej Ziemiański страница 5

Название: Cyberpunk Odrodzenie

Автор: Andrzej Ziemiański

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-287-1357-4

isbn:

СКАЧАТЬ naczynia przezroczystym płynem i wrócił do stołu. Tahira nie protestowała, wręcz przeciwnie: z ulgą przełknęła pierwszy piekący łyk. Co prawda musiała potem wrócić samochodem, ale jak się jest kapitanem policji, to wystarczy nikogo po drodze nie zabić i nie ma tematu.

      – No słucham, słucham.

      On też zwilżył usta, po czym znowu zasiadł przy stole.

      – Sama broni do laboratorium nie wniosła.

      – Nie, bo to niemożliwe. Ale za to ją wyniosła.

      – Właśnie. Ktoś ją musiał tam dla niej umieścić. I to ktoś z pracowników, bo przecież chyba nie wpuszczają do UNISAC-a ekip sprzątających, prawda?

      Skinęła głową. Osoba, która to zrobiła, musiała przemycać broń w częściach, dzień po dniu. Cholera wie, mogło to trwać i miesiąc. Potem ukradkowy montaż i we właściwym czasie przekazanie broni wprost do ręki morderczyni. Tylko po to zresztą, żeby zginąć w pierwszej kolejności. Tyle policja wiedziała. I oczywiście prześwietliła ofiarę. Nic. Zwykły człowiek. Żadnych długów, żadnych nałogów, żadnych kochanek na boku. Przy takiej kontroli wewnętrznej, jaką stosowano w Reno, nic takiego nie wchodziło zresztą w grę. Co więc sprawiło, że „zwykły Smith” przemyca broń? Co sprawiło, że „zwykła Staller” morduje kilkanaście osób?

      – Jeżeli chodziło o kogoś z tej czwórki gości, którzy przyszli feralnego dnia, to dlaczego nie zastrzelono go na ulicy? W parku, w domu, gdziekolwiek?

      – Bo tu wszyscy zostali potraktowani zgodnie z zasadą „jego śmierć jest jego alibi”, prawda? Jeśli to miała być dwuwarstwowa zasłona dymna, to twoje pytania są odpowiedzią.

      – W sensie, że się udało?

      Skinął głową.

      – Zrobisz to dla mnie? – zmieniła temat. – Pójdziesz do Zakazanego Miasta?

      Kilkoma powolnymi łykami osuszył szklankę. Potem długo walczył o odzyskanie oddechu.

      – To wasz jedyny ślad? – zapytał w końcu zduszonym głosem.

      Ledwo dostrzegalnie kiwnęła głową.

      Scott odstawił puste naczynie i rozpiął marynarkę. Pokazał jej ratunkowy pakiet medyczny, który nosił pod pachą na szelkach, w miejscu, gdzie policjanci z reguły trzymali broń.

      – Mam to przy sobie na wypadek ataku – wyjaśnił. – Na przykład perforacji wrzodu i zrzutowego krwotoku. – Westchnął ciężko. – Nie nadaję się już chyba na komandosa, który bez strachu penetruje dzielnice bezprawia.

      – Proszę…

      Patrzyli na siebie bez słowa. Żadne z nich nie odwróciło wzroku. Żadne z nich chyba nie było też w stanie określić, jak długo to trwało.

      – Nie nadaję się już do tej roboty – powiedział w końcu. – Ale zostaw pliki. Zerknę, zastanowię się i zadzwonię. Może…

      Tahira przewidywała dwa warianty spotkania. Mógł nastąpić wybuch rozżalenia i wylew pretensji w rodzaju: „Zostawiliście mnie na lodzie!”, ale niemal równie prawdopodobny był wariant racjonalny. Porządne ubezpieczenie i kasa na lekarstwa były argumentami trudnymi do zlekceważenia.

      Hm… Pierwszy wariant był kompletnie nie w jego stylu. Racjonalne argumenty też chyba go nie przekonały. Dlaczego?

      Tahira w zamyśleniu podniosła szklankę do ust.

      Scott wiedział na pewno, że nie dotrze do celu przed południem. To było całkowicie niemożliwe, mimo że obudził się grubo przed świtem. Najpierw jednak musiał przyjąć lekarstwa. Sama aplikacja, choć bolesna, nie zajmowała dużo czasu. Gorzej było z następującą po niej falą wymiotów. Nigdy nie liczył, jak długo trwają konwulsje, ale nauczył się brać poduszkę do toalety. Po długotrwałym klęczeniu przed sedesem ciężko było ruszyć się z miejsca.

      Zaraz po ustąpieniu dokuczliwych sensacji powinien zjeść śniadanie, jednak na samą myśl o tym natychmiast znowu zrobiło mu się niedobrze. Jeść jednak musiał. No trudno. Zrobił sobie kanapkę, którą owinął w folię i wcisnął do kieszeni płaszcza. Do drugiej kieszeni powędrował termiczny kubek z kawą. To na później. Na razie zmusił się do wypicia szklanki wody. Torsje powodowały odwodnienie organizmu.

      Właściwie był już gotowy do wyjścia. Znał jednak miasto. Problem tkwił w tym, że komunikacja miejska działała jako tako w pasie nadmorskim. Nie była oczywiście wzorem dla punktualnych ani natchnieniem dla tych, co nie lubili chaosu. Ale miała jedną pozytywną cechę: istniała.

      Sytuacja przedstawiała się znacznie gorzej, jeśli ktoś chciał jechać w głąb lądu. Wszystkie umieszczone w sieci rozkłady jazdy należało zaliczyć do fantastyki, bynajmniej nie naukowej, a próby namierzenia lokalizatorów poszczególnych pojazdów nieodmiennie spełzały na niczym.

      Scott zdał się na instynkt. Od dawna nie korzystał z samochodu i wyrobił w sobie zdolność przewidywania rzeczy, zdawałoby się, niemożliwych do przewidzenia. Początkowo szło mu całkiem nieźle. Zdołał przejechać kilka kilometrów we właściwym kierunku, i to pomimo dwóch przesiadek. Potem jednak miasto zamieniło się w komunikacyjną pustynię. No trudno. Był na to przygotowany, a orientacja w terenie nigdy nie była jego słabą stroną.

      Dalej ruszył na piechotę. Miało to tę zaletę, że po przejściu jakichś dwóch kilometrów zgłodniał na tyle, żeby przysiąść na jakimś murku i zjeść kanapkę bez większych protestów ze strony swego organizmu. Wypił też ciągle gorącą kawę.

      A potem ruszył dalej, zastanawiając się, co on tu właściwie robi.

      Kierując się starym nawykiem, przejrzał wszystkie materiały, które zostawiła mu Tahira, i nabrał graniczącego z pewnością przekonania, że sprawa jest kompletnie nierozwojowa. Nie było żadnego punktu zaczepienia. Jacyś profesjonaliści chcieli zdmuchnąć któregoś z naukowców na świeczniku i zrobili to perfekcyjnie. Policja nie miała zielonego pojęcia nawet o tym, kto był celem ataku. Zbrodnia doskonała. Jedynym w miarę sensownym kierunkiem działań byłoby teraz prześwietlenie przeszłości Lani Staller. Krok po kroku, dosłownie minuta po minucie. Ale to wymagałoby zatrudnienia całej kompanii śledczych, a przy obecnych brakach kadrowych byłby to wyczyn porównywalny z pierwszym lotem na Księżyc. Właściwie jeśli chodziło o policję, to trudno już było mówić o brakach. To była prawdziwa katastrofa kadrowa, skoro sięgnięto po tak desperackie kroki jak ustawa pozwalająca na skierowanie ludzi z administracji do działań operacyjnych. A jeśli posunięto się nawet do tego, żeby ściągnąć z renty Malcolma „Shey” Scotta, to już nie była nawet katastrofa, tylko autentyczny koniec świata.

      Super.

      Tu nie ma żadnego punktu zaczepienia, powtórzył w myślach. Poza jednym jedynym, utrwalonym na materiale wideo fragmentem tatuażu. Nawet nie wiadomo, czy był autentyczny, czy może to tylko zmywalna podróbka, pamiątka po zakrapianym festynie albo pijackim wypadzie na miasto, nieudolna próba zaimponowania kumplom lub jakiejś lasce przynależnością do jednego z gangów Zakazanego Miasta. A nawet jeśli jest autentyczny, to co? Ma tam pójść i zacząć rozpytywać po ulicach? Zakazane Miasto nie było СКАЧАТЬ