Название: Sybirpunk – tom 2
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Историческая фантастика
isbn: 9788379645879
isbn:
– Imię, nazwisko? – rozległo się z głośnika, mimo że tamten nawet nie poruszył ustami.
– Aleksander Khudovec – odezwałem się zupełnie automatycznie.
O kurczę, to było po rosyjsku! Ale... skąd wiedzieli, przecież nawet nic nie powiedziałem? Celnik nadal świdrował mnie wzrokiem, jego ręce biegały po niewidocznym ekranie.
– Powód przyjazdu?
– Eee... turystyka.
Tak było przynajmniej wpisane w mojej jednodniowej wizie. Skąd on znał rosyjski i jak mówił? Poza tym gdzie był głośnik? Zacząłem rozglądać się, szukając miejsca, z którego dobiegał głos.
– Co wiezie... ...nym?
– Co? – Odwróciłem się przodem do celnika.
– Proszę patrzeć na mnie, nie kręcić się. Co wiezie pan ze sobą?
O kurde, o kurde. Tu nie było głośnika, uświadomiłem sobie. On wcale do mnie nie mówił, a ja tego nie słyszałem – to się POJAWIAŁO wprost w mojej głowie.
– Nic, nie mam przecież bagażu. – Rozłożyłem ręce.
– Proszę przyłożyć rękę do czytnika, udostępnić dane osobowe.
Co?
Położyłem dłoń na płytce, ale od razu zauważyłem, że był tam zaznaczony obrys prawej. No a ja miałem przecież czip w lewej, nie? Zdjąłem, ale celnik poruszył się, powtórzył:
– Proszę przyłożyć rękę do czytnika, nie poruszać się.
– Ale ja mam w drugiej...
– Nie poruszać! Udostępnić dane osobowe.
Oczywiście nie stało się nic, i to nie tylko dlatego, że nie miałem pojęcia, czego ode mnie chce i co niby powinienem zrobić. Obejrzałem się w lewo, ku czekającym do budek podróżnym: dwa pozostałe ogonki przesuwały się równym tempem, tylko mój stał w miejscu.
Ludzie zaczynali patrzeć na mnie z niechęcią, na razie jeszcze skrywaną.
– Może ja drugą położę, co? – zaproponowałem, po czym, nie czekając, przyłożyłem lewą dłoń.
Coś piknęło, chyba wyświetliły mu się jakieś dane, bo na soczewce zamigotały znaczki. Zamrugał, sięgnął po komunikator, coś do kogoś powiedział – tym razem już tradycyjnie, własnym głosem. Znów spojrzał na mnie.
– Proszę czekać – odezwał się głośnik-niegłośnik.
No dobra, czekamy. Oparłem się łokciem o ladę, popatrzyłem na czekających za mną, pokazałem ukradkiem na celnika i wzruszyłem ramionami. No co? Nie moja wina, tylko tamten coś kombinuje, jak przysłowiowy grawilot pod górę.
Do budki wszedł jeszcze jeden mundurowy, podpiął się przez gniazdo w skroni do systemu. Skubani, mieli wszystko w swoim wirtualu! Pokręcił głową, coś powiedział do tego pierwszego, tamten kiwnął.
– Proszę udostępnić dane osobowe!
– Nie mam takiej opcji, panowie mundurowi! – Rozłożyłem ręce. Rękę, to jest, bo drugą miałem na czytniku. – Jakie udostępnić? Ja mam czip starego modelu, nie ma żadnych opcji dostępu! To wy sobie znajdźcie, co trzeba. Comprendez-vous?
Kolejka zaczynała się wyraźnie irytować. Mało cierpliwy ten zachodni naród, pomyślałem sobie, skoro byle przestój, a tym od razu się dupsko spina. Co ja tutaj, dziesięć minut może stałem dopiero? A tamci źli od razu, z nogi na nogę przestępują. U nas w urzędach toby ich dopiero życia nauczyli.
Wreszcie celnicy chyba zdołali wspólnymi siłami dogrzebać się do niezbędnych im danych, bo ten nowy odpiął się od systemu, z wyraźną ulgą poklepał kolegę po ramieniu i wyszedł z budki.
– Witamy w Szwajcarii – odezwał się głos w mojej głowie.
– Nie dość dobrze was Suworow przeczołgał mordą po błocie, burżuje... – Uśmiechnąłem się nieszczerze, schodząc z linii czytnika myśli.
Pokręciłem się po hali przylotów, wreszcie udało mi się znaleźć pociąg jadący do miasta. Co prawda wykupiony w automacie przejazd kosztował tyle, co niezłej klasy kolacja w restauracji, ale twardo zbierałem potwierdzenia płatności w nadziei, że Daniłow zwróci wydatki.
Posmutniałem, bo z tematu restauracji myśli przepłynęły od razu ku Oldze. Ech, życie, życie... Zerknąłem bez szczególnej nadziei na komunikator, rzeczywistość nie zawiodła moich oczekiwań: brak połączenia, nieznana sieć, zamiast godziny makaron. No dobra, będzie trzeba tę wycieczkę obtańcować tradycyjnie, analogowo.
Już z okna pociągu widziałem, jak bardzo jest tutaj inaczej. Równe, estetyczne domki na precyzyjnie wygrodzonych działkach, wokół nich geometryczne wzorki ścieżek. Podjazdy ku garażom, małe uliczki... Gdzie bloki? – pomyślałem. Bo to była jakaś wieś ewidentnie, no ale ja jadę do stolicy, tak?
Kiedy skład zwolnił, a potem zatrzymał się na stacji, zrozumiałem, że niespodzianki dopiero się zaczynają.
Stare, wręcz zabytkowe wnętrze terminala kolejowego było perfekcyjnie harmonijnym połączeniem architektury zamierzchłej przeszłości i awangardowej nowoczesności. Ceglane ściany płynnie łączyły się ze stalą, aluminium i plastikowym kompozytem dobudówek; ogromne, połaciowe okna wpuszczały światło słońca tak jasne i rażące, że aż wyciągnąłem z kieszeni ciemne okulary.
Zatrzymałem się na chwilę, kontemplując wiszącą pośrodku hali szklaną platformę z kawiarnią, stolikami i miękkimi kanapami. Tak, prowadziły na nią cztery rzędy półkoliście zawiniętych schodów, które zupełnie przypadkiem i na pewno wbrew intencjom architekta układały się w swastykę – ale na czym trzymała się całość?
Widziałem chodzących po szkle ludzi, buty stukały o przezroczystą posadzkę. Jakaś kobieta na wysokich obcasach i w króciutkiej, rozkloszowanej spódniczce zauważyła chyba, że bezczelnie się na nią gapię od dołu. Powiedziała coś do stojącego obok byczka w jaskrawopomarańczowej kurtce bez pleców, więc ja czym prędzej zacząłem udawać, że kontempluję sklepienie.
To ani nie wspierało się na niczym, ani nie było podwieszone do sufitu. Natomiast po obwodzie platformy biegły rządkiem sferyczne, jarzące się błękitem podłużnych otworów metalowe kule.
Nie no, niemożliwe. Bez przesady. Ja wiem, że Zachód ma nasrane we łbie z dobrobytu, ale...
Aż sapnąłem i cofnąłem się o krok, kiedy kawiarnia powoli, majestatycznie uniosła się nieco wyżej i oddryfowała na bok, w kierunku ściany СКАЧАТЬ