Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zmierzch bogów - Michał Gołkowski страница 5

Название: Zmierzch bogów

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Детективная фантастика

Серия:

isbn: 9788379644513

isbn:

СКАЧАТЬ armię, widać było ciemne zagony zaoranych i niedawno obsianych ozimym zbożem pól.

      Można by uwierzyć, że ci wszyscy ludzie przebyli tak daleką drogę tylko po to, aby zostać osadnikami – ale przeczył temu niosący się dniem i nocą od strony kuźni brzęk kutego żelaza.

      Jawny kłam zadawały temu codziennie wysypujące się przez bramy oddziały, które ustawiały się w karnych czworobokach, na rozkaz maszerowały ku Miastu, a potem stawały, nie przekraczając ułożonej z kamieni linii najdalszego zasięgu strzału machin obronnych.

      W końcu nie pozwalały w to uwierzyć rosnące przy murze składy drewnianych elementów, z których powoli zaczynały powstawać drabiny, mniejsze i większe przenośne szopy – oraz które wreszcie miały stać się fragmentami największych do tej pory wież oblężniczych. Już nie dwa, nie cztery i nie osiem, ale dobry tuzin kolosów miał ruszyć ku murom Miasta, otwierając żołnierzom emira Maslamy drogę na górę, aby mogli skrzyżować oręż z obrońcami Konstantynopola.

      Każdy z ataków, które przypuszczono na umocnienia w ciągu ubiegłych dwóch tygodni, był nieledwie przygrywką. Nawet ten dzisiejszy, do tej pory największy i najlepiej przygotowany, był wyłącznie tym – wprawką rzemieślnika, nim ten wreszcie przystąpi do naprawdę wielkiego dzieła.

      I tylko zalegające w fosach trupy oraz kolejne masowe mogiły po obydwu stronach murów pozwalały domyślać się ceny dzieła, którego prawdziwej wartości nie znał jeszcze nikt.

      – Wiesz, że tym razem może im się udać? – Zahred rzucił słowa pozornie w przestrzeń.

      Powiew jesiennego wiatru szarpnął, załopotał połami jego płaszcza. Stojący nieco dalej waregowie z nieskrywaną rozkoszą wystawili twarze ku chłodnemu powietrzu: na bogów, nareszcie! W końcu jakaś normalna temperatura!

      Protospatharios pokiwał głową, westchnął ciężko.

      – Szturm na Miasto tylko od strony lądu? Gdybyś wspomniał mi o czymś takim rok temu, to zapewne powiedziałbym…

      – Niemożliwe? Nie ma rzeczy niemożliwych, Demetriosie. Są tylko te, w które trudno nam uwierzyć. A przyznaję, że Maslamie nie brak fantazji.

      – Raz jeszcze zatem proszę, żebyś nie zapędzał się w swoim bohaterstwie. Wszyscy już widzieli, że nie brak ci odwagi ani sprawności we władaniu orężem, niemniej…

      – Nie wszyscy.

      – Niemniej nie życzę sobie, abyś głupio ryzykował życie, czy to swoje, czy swoich ludzi – twardo dokończył Niketas. – Tym bardziej że to też moi ludzie. I nie, nie będziemy na ten temat dyskutować!

      Przez chwilę żaden z nich nie mówił nic, kontemplując ogrom armii oblegających. W tej chwili wszędzie, jak okiem sięgnąć – przed nimi, po lewej, po prawej – widać było wyłącznie żołnierzy pod zieloną flagą Maslamy.

      – Zrozumiałem, panie – powiedział w końcu Zahred.

      Protospatharios westchnął z ulgą, pokręcił głową. Podniósł rękę, zawahał się, a potem położył Zahredowi dłoń na ramieniu.

      – Jak czuje się pani Mira?

      – Na tyle dobrze, żeby nie móc usiedzieć w domu – warknął tamten.

      – Tak, widziałem, że twoje… to jest że kobiety walczą razem z wami. Czy jednak to rozsądne? Nie wiemy, czy jej rana nie otworzy się znowu.

      – Jest zagojona na tyle, na ile to możliwe.

      – Rozumiem. I medyk mówi, że…?

      – Modlić się. – Zahred wydął pogardliwie usta. – Modlić się, bo nic nie jest niemożliwe dla Najwyższego, który wbrew wszystkiemu wzbudził potomstwo Abrahama. Tak powiedział.

      Niketas zmrużył oczy, zacisnął usta.

      – Nie życzę sobie waszych cynicznych uszczypliwości, panie Zahredzie. Szczególnie jeśli zdecydowaliście się przynajmniej pozornie przyjąć pewne obowiązujące w Mieście ramy zachowania i moralności.

      Zahred przejechał dłonią po wiszącym na piersiach krzyżu, uśmiechnął się zdawkowo.

      – Źle mnie zrozumieliście, wasza najłaskawsza światłość. Zarówno ja, jak i Mira mamy… nieco odmienny od powszechnie przyjętego w Konstantynopolu pogląd na kwestię tego, dlaczego i kogo zauważają bogowie. To jest kogo zauważa Bóg.

      – Owszem, pan Ioannes mi o tym mówił. – Niketas prychnął, potrząsnął głową. – Pałac Poległych, do którego prowadzi wielka brama ze złota, tak? Jakieś nonsensy o raju, który ma być niekończącą się ucztą, przerywaną bijatyką.

      – Walhalla. Cóż, to raczej moi ludzie, ale tak. Sam nie miałbym nic przeciwko takiej wizji.

      – Nie sądzisz, że to niedorzeczne?

      – Nie bardziej niż jakakolwiek inna wersja zaświatów, o jakiej słyszałem, Demetriosie. Powiedz jednak sam: czy Bóg nie docenia męstwa tych, którzy bronią jego ukochanego Miasta?

      Protospatharios westchnął ponownie, założył ręce na piersiach.

      – Nie jestem pewien, czy to najlepszy sposób poszukiwania Jego łaski, ale zgadzam się: mam nadzieję, że tak właśnie jest. Czym innym jednak jest łaska, a czym innym…

      – Cud?

      – Tak.

      – To jedno i to samo, Demetriosie. Dla bogów nie ma rzeczy niemożliwych, a jedyną rzeczą z niemożliwym graniczącą jest ściągnięcie na siebie ich uwagi.

      – Czy musisz doprawdy…

      – Dla Boga – poprawił się Zahred. – Dla Boga nie ma nic niemożliwego… Jego uwagi.

      Niketas zabębnił palcami po murze. Widać było, że toczy rozmowę, ochoczo wyłapując sporne wątki, ale myślami jest gdzieś daleko. Znów westchnął.

      – Basileus chce, abym to ja wziął na siebie rolę negocjatora – powiedział w końcu.

      Zahred uniósł brew, wyraźnie rozbawiony.

      – Najpierw architekt porozumienia, które zostaje złamane i doprowadza do oblężenia… A teraz negocjacji. Jak rozumiem, scenariusz będzie identyczny jak poprzednio?

      – Chwała dla cesarza, hańba dla mnie – przytaknął Niketas.

      – To nie oferta, prawda?

      – Raczej stwierdzenie faktu, Zahredzie. Podobnie jak to, że jeśli pójdę na te rozmowy, to ty będziesz tam ze mną.

      Zahred pokiwał głową, wbił wzrok w sięgające od horyzontu po horyzont obozowisko.

      – Do samego końca, panie?

      – Do samego końca.

      – Do СКАЧАТЬ