Название: Zmierzch bogów
Автор: Michał Gołkowski
Издательство: PDW
Жанр: Детективная фантастика
isbn: 9788379644513
isbn:
Przełknął resztkę śliny, zwilżył językiem nagle suche wargi. Na gardle jakby ktoś zacisnął mu żelazną obręcz…
– Głupi, głupi, głupi Freisten! – Uderzył się kilka razy otwartą dłonią w głowę, ale nie pomogło.
Owszem, wypił już trochę. Na pewno jednak nie tyle, żeby miało mu to zmącić myśli aż do tego stopnia.
Jednak myśli Freistena były zmącone już od dawna. Którąś kolejną noc nie mógł spać, przewracając się z boku na bok po swoim posłaniu, wzdychając, próbując się ułożyć to tak, to owak… I wcale nie chodziło o to, jak próbowali mu wmawiać towarzysze, że nie może zasnąć, bo chce mu się mięsa.
Owszem, trochę brakowało mu smaku dobrze wypieczonego, zrumienionego mięsiwa z odrobinką tłuszczu, ale nie było źle. Odkąd podjął tę decyzję, było mu zdecydowanie lżej, łatwiej się wstawało i łatwiej się… no.
Natomiast wraz z tym przyszły dziwne myśli. Myśli, które już wcześniej przemykały gdzieś po obrzeżach jego umysłu. Niepokoiły, odkąd tylko pamiętał, niczym drapiące w zamknięte okiennice pazury dziwnych, utkanych z ciemności stworów podczołgujących się pod siedziby ludzi w czasie sztormów.
Do tej pory Freisten zagłuszał je śmiechem, spychał na dno jaźni. Ale odkąd przybyli tutaj, do Miklagardu, było inaczej.
Tutaj wszystko było inne. Ludzie byli inni, inne były domy, jedzenie oraz obyczaje.
I tutaj on też po raz pierwszy zapytał sam siebie: jaki jest on?
Żółta tunika mignęła gdzieś z przodu, schowała się za róg. Freisten przyspieszył kroku jeszcze bardziej, przepchnął się pomiędzy rozmawiającymi dworakami.
– Głupi!… – jęknął jeszcze raz sam do siebie, wyszedł pomiędzy spowite w półmrok ogrody.
Chłodne, rześkie powietrze owionęło go, prześliznęło się po zgrzanej twarzy, zsunęło chłodnymi palcami za kark i po spoconych plecach. Rozejrzał się… tam, tam mignął mu żółty rąbek.
Pospieszył w tamtym kierunku, czując, jak gdyby był w całej tej sytuacji zupełnie obok.
Mijał krzewy i drzewa, obłożone pękami słomy i wciąż ciurkające wodotryski. Żwir chrzęścił pod nogami, z okien Wielkiego Pałacu niósł się gwar rozmów, śmiechy i muzyka… Okna mżyły żółtawym blaskiem, walczącym o lepsze z poświatą bladego księżyca, wiszącego ponad masywem Hipodromu niczym tandetny kolczyk w pępku ladacznicy.
Stanął na rozwidleniu ścieżynek, rozejrzał się w lewo, w prawo. Już gotów był wybrać jedną z dróżek – kiedy od masywu ciemniejszych krzewów oddzieliła się jakaś postać.
Lejąca się przez koronę drzewa poświata miesiąca prześliznęła się po rękawie żółtej tuniki, zagrała na gładko wygolonej twarzy o delikatnych, ale zarazem zdecydowanych rysach.
Freisten poczuł, jak staje mu serce.
I nie tylko.
– Ja, ehem. Dzień dobry – powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy z ograniczonego zasobu słów. – To jest dobry wieczór, wielmożny, jaśnie światły panie.
Nieznajomy podszedł do niego powolnym, spokojnym krokiem. Jak na standardy Miasta, był nawet wysoki, bo Freisten przewyższał go może o pół głowy, szczupły; szedł miękkim, sprężystym krokiem…
Freisten zadrżał, kiedy nieznajomy stanął przed nim. Miał wrażenie, że cały świat zakołysał się, uderzony zatykającym dech w piersiach zapachem ambry i piżma, niosącym się za mężczyzną w żółtej tunice.
– Ja… – chciał powiedzieć.
Tamten ujął jego dłoń, uniósł i wtulił w nią idealnie gładki, aksamitny policzek. Przymknął oczy, uśmiechając się zagadkowo, spojrzał na niego spod półprzymkniętych powiek rozmarzonym wzrokiem.
– Ja też – powiedział.
Sam nie wierząc w to, co robi, Freisten położył mu dłoń na karku, wplótł palce we włosy i przyciągnął głowę ku sobie.
Bliżej, tak że zasłaniała mu już cały świat: ogrody, pałac, Hipodrom, całe Miasto.
Bliżej, tak że czuł już na twarzy powiew gorącego oddechu.
I jeszcze bliżej.
– Spocznijcie, panie Zahredzie.
Zahred usiadł, obserwując despotesa spod oka. Może nieco ponadczterdziestoletni, lekko już posiwiały, wyraźnie przywykły do życia w mieście patrycjusz, ujmujący puchar delikatnymi, wypielęgnowanymi dłońmi, zdawał się przeciwieństwem suchego, kostycznego pana Niketasa. Zahred nie miał jednak wątpliwości: to też było pozorem, maską, mającą sprowokować rozmówcę do rozluźnienia czujności.
– Dziękuję wam, wasza najmiłościwsza przeświatłość.
– Och, skończmy z tymi męczącymi tytułami, doprawdy! – machnął ręką Artabazdes. – Skoro Anna tak dobrze mówi o waszej małżonce… – Spojrzał na Zahreda badawczo.
– Małżonce.
– Tak. Skoro mówi o niej tak dobrze, to tak jak mówiłem, nam też wypadałoby nieco zadzierzgnąć więzy znajomości. Poza tym bardzo wiele nas łączy, panie Zahredzie.
– Jesteśmy obydwaj nietutejsi, panie. – Zahred uśmiechnął się.
Artabazdes klasnął w ręce, pokiwał głową.
– Brawo! Ha, a niech mnie! Już miałem nadzieję, że to mnie dane będzie o tym wspomnieć. Tak, jesteśmy spoza Miasta, panie Zahredzie. Mimo że ja spędziłem w nim wcześniej wiele lat, to dwór potrafi być…
– Zachowawczy. Zdarzało mi się mieszkać w miastach, miłościwy panie. Wiem, w jaki sposób działają rodowe kliki i koterie wpływów.
– Kolejny punkt wspólny zatem. Rozumiesz więc też, panie, co jest punktem łączącym każde ogniwo wielkiego miasta? Co spaja wszystkie jego części, sprawia, że stają się całością?
– Jego władca.
– Otóż to: władca! Służąc komukolwiek w Mieście, służąc Miastu, musimy służyć właśnie jemu. Każdy z nas jest tylko sługą basileusa.
Artabazdes skłonił głowę na znak szacunku i pokory, Zahred też pochylił czoło, aby skryć błąkający się po ustach uśmieszek.
Jakże prości, przewidywalni, powtarzalni byli ludzie! Te same wyświechtane frazesy, ten sam tok rozumowania, nawet podobnie dobierane słowa pomimo setek, tysięcy lat różnicy, innych miejsc i odmiennych języków.
I ta rozmowa też zmierzała СКАЧАТЬ