Zmierzch bogów. Michał Gołkowski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Zmierzch bogów - Michał Gołkowski страница 39

Название: Zmierzch bogów

Автор: Michał Gołkowski

Издательство: PDW

Жанр: Детективная фантастика

Серия:

isbn: 9788379644513

isbn:

СКАЧАТЬ tak bym to ujął.

      – Zatem: z interesem cesarza.

      – Zaufanie położone przez basileusa w twojej osobie, megas akolouthosie, okazuje się w pełni uzasadnione.

      Zahred pokiwał głową. Miasto okazało się dokładnie tym, czego się po nim spodziewał: potwornie skomplikowaną układanką, labiryntem powiązań i niedopowiedzeń, tańcem cieni… I teraz, im bliżej szczytu mieli się znaleźć, tym mocniej nogi grzęzły w błocie.

      – Komu mam składać raporty? – zapytał krótko.

      – Sekretarz kancelarii tajnej wprowadzi cię w szczegóły. Zachowujesz się, Zahredzie, jakbyś doskonale wiedział, czego będą od ciebie oczekiwać.

      – Wracamy do hipotezy o szpiegu?

      – Nie – uśmiechnął się Niketas. – Wtedy raczej udawałbyś, że nie wiesz nic. O ile…

      Ostatnie pakunki powędrowały na wozy, tragarze dali znak: gotowi.

      – O ile natomiast to już przerabialiśmy. Dobrze mi się walczyło u twego boku, Demetriosie.

      – Mogę powiedzieć wyłącznie to samo. Obawiam się, że nie potrwa długo, nim znów dane nam będzie zakosztować tej wątpliwej przyjemności, ale do tej pory… Powodzenia.

      Podali sobie na pożegnanie prawice, Zahred skinął głową, potem machnął na waregów.

      – Naprzód!

      Wyjechali przez bramę na ulicę, dobiegającą do głównej arterii Konstantynopola, i ruszyli w prawo, ku forum Augustaion.

      Mijani ludzie patrzyli na nich z zaciekawieniem, przystawali, żeby popatrzeć na barbarzyńskich wojowników.

      – Wreszcie jakaś ludzka pogoda! – zawołał radośnie Gudmund. – Ojciec, patrz, znowu śnieg!

      Rzeczywiście, z nieba leciały delikatne białe płatki, osiadające na włosach i tunikach.

      Już któryś kolejny dzień było chłodno, więc śnieg nie rozmarzał od razu, a zamiast tego leżał na kamieniach przez chwilę, nie tając. Mieszkańcy Miasta dreptali pospiesznie, z głowami wtulonymi w ramiona, trzymając przyciśniętymi do tułowia rękoma poły grubych płaszczy, chuchając w dłonie i naciągając na uszy wełniane czapki: toż to mróz najprawdziwszy, zima jakich mało!

      Vermurd pokręcił głową, rozłożył ręce w geście zdumienia.

      – Co oni, niepoważni jacyś?

      – Inna zima tutaj, bo i lato inne – odpowiedział mu Stenvidr. – Przypomnij sobie, jak żeśmy wszyscy w sierpniu zdychali!

      – E, nie było tak źle…

      – No i im też nie jest tak źle, tylko zimno. A tyś co taki markotny, ha?

      Torleif pociągnął nosem, obejrzał się ku wciąż widocznemu dachowi domu Kraterosa.

      – A tak jakoś… Przyzwyczaiłem się.

      – I co? Przecież nas do Wielkiego Pałacu przenoszą! Tam dopiero będzie pięknie.

      – Nie. Nigdzie nie będzie tak dobrze.

      Oparty o mur jednego z bocznych zaułków Zeno, zwany też Bystrym, patrzył, jak brodaci barbarzyńcy wychodzą z bramy domu Kraterosa i kierują się w lewo, ku centrum Miasta.

      – Wyprowadzają się? – mruknął stojący obok Litios, łuskający zębami trzymane w garści nasiona gotowanego bobu.

      – Na to wygląda. Ciekawe tylko dokąd.

      – To co, jeśli wychodzą z naszego terenu, to…? – Litios zawiesił głos z nadzieją.

      – To co?

      – No to ich nie ma, tak? Problem rozwiązany.

      Bystry splunął na ziemię, pokręcił głową.

      – Nie. Problem nie jest rozwiązany, dopóki ja nie powiem Gorgiosowi, że tak jest.

      – Ale przecież wynoszą się, patrz! – syknął Litios, pokazując na jadące po ulicy dwukółki z rzeczami.

      – Ten z tatuażami zostaje. Do tego domu, gdzie ma mieszkać z tą swoją paniusią, cały czas przychodzą ludzie, przynoszą im rzeczy.

      – Bystry, proszę cię…

      Zeno spojrzał na towarzysza, powoli pokręcił głową.

      – Ci mnie nie obchodzą. – Pokazał na waregów. – Ale tamten… tamten zapłaci mi krwią. Najpierw ta jego dziunia, a na końcu on.

      – Tu jest niewiarygodnie!

      Okrzyk odbił się echem od wymalowanego w kolorowe wzory sklepienia, zadźwięczał w różnobarwnych szklanych pojemnikach lamp oliwnych, w końcu wysączył się na podwórzec poprzez łukowate okna z ażurowymi kratami.

      Waregowie wnieśli swoje rzeczy, zrzucili na środku największej sali i teraz powoli, cokolwiek nieśmiało eksplorowali przyległe pomieszczenia.

      – To… gdzie możemy spać? – zapytał w końcu Hrodlav. – W sensie ile z tego jest nasze?

      Zahred spojrzał na niego.

      – Wszystko.

      – Aha, czyli tutaj? Chłopaki, to poszukajcie sienników, bo możemy…!

      – Nie, nie ta komnata. Wszystko.

      Hrodlav podszedł bliżej, przekrzywił głowę.

      – Panie?

      – Całość. Od wejścia ze strony dziedzińca przy forum aż do… – wychylił się, pokazał ręką w amfiladę – do tamtych drzwi wielkich, bo to już przejście do pałacu.

      – Całość? – upewnił się wareg.

      – Całość.

      – Razem z ogrodem, panie? I z tą sadzawką tam, z rybami i wszystkim innym?

      – Z tego, co mi powiedziano, tak.

      – I… i piwnica? Bo tam… – pokazał kciukiem – ja nie wiem, ale Ulfhvatr, on mówi, że…

      Zahred tylko skinął głową. Hrodlav też pokiwał lustrzanym gestem, cofając się krok po kroku, potem odwrócił się i krzyknął na całe gardło:

      – Ej, bracia! To nasze wszystko! Wszystko!

      – Ju-huuu! – wydarł się któryś.

      Zahred objął Mirę, odezwał СКАЧАТЬ