Название: Była sobie rzeka
Автор: Diane Setterfield
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 978-83-8125-992-7
isbn:
Lily też była kiedyś szczęśliwa, choć to wspomnienie sprawiało jej ból. Nie pamiętała ojca; zmarł, kiedy była mała, i do jedenastego roku życia mieszkała z matką. Brakowało im pieniędzy, jedzenia było niedużo, ale jakoś dawały sobie radę. Po wieczornej zupie wtulały się w siebie pod kocem, aby oszczędzać drewno na opał, i kiedy mama skinęła jej głową, Lily przerzucała stronice Biblii dla dzieci, a mama czytała jej na głos. Lily kiepsko czytała. Nie odróżniała b od d, a słowa drżały na papierze, gdy tylko poczuły na sobie jej wzrok, lecz kiedy mama czytała na głos swoim łagodnym głosem, słowa stawały nieruchomo w miejscu i Lily mogła je śledzić i bezgłośnie wymawiać razem z nią. Czasem mama opowiadała jej o tacie, o tym, że kochał swoją córeczkę, obserwował ją bez końca, a kiedy podupadł na zdrowiu, powiedział: „Rose, to jest wszystko, co we mnie najlepsze. Żyje w tym dziecku, któreśmy razem spłodzili”.
Z czasem jej tata oraz Chrystus zlali się w dwa różne oblicza tego samego człowieka – obecność, która nie odstępowała Lily na krok, chroniła ją, a chociaż niewidzialna, wcale nie była przez to mniej prawdziwa. Ten koc i ta księga, a także głos mamy, Jezus i tata, który ją tak mocno kochał – wszystkie te szczęśliwe wspomnienia czyniły trudy jej późniejszego życia jeszcze bardziej dotkliwymi. Nie potrafiła myśleć o tych złotych czasach bez popadania w rozpacz, niekiedy wręcz żałowała, że wtedy nie umarła.
Pozbawiona nadziei tęsknota za utraconym szczęściem, którą ujrzała w oczach świni, musiała być tym samym co jej własne wspomnienia odległej przeszłości. Jedyny Bóg, który miał na nią teraz baczenie, był surowy i gniewny, i jeśli jej tata patrzył czasem z nieba na dorosłą córkę, to musiał odwracać głowę i cierpieć katusze rozczarowania.
Locha nie spuszczała z niej oczu. Lily odepchnęła szorstko jej ryj.
– Głupia świnia – mruknęła.
I ruszyła w stronę domu.
W chacie rozpaliła ogień i zjadła jabłko oraz kawałek sera. Spojrzała na krótki kikut świecy na kawałku stłuczonej płytki i postanowiła jeszcze przez jakiś czas obejść się bez światła. Usiadła obok paleniska na zapadniętym fotelu z obiciem wielokrotnie łatanym różnymi tkaninami. Była zmęczona, lecz nerwy trzymały ją w napięciu. Czy to jedna z tych nocy, kiedy się zjawi? Widziała go wczoraj, więc może już dzisiaj nie przyjdzie, lecz nigdy nie miała pewności. Przez godzinę siedziała i bacznie nasłuchiwała odgłosu kroków, aż w końcu pomału opadły jej powieki, głowa zaczęła się kiwać i w końcu Lily zasnęła.
Rzeka wytchnęła z siebie skomplikowany zapach i wdmuchnęła go przez szparę pod drzwiami. Nos Lily drgnął. Zapach miał w sobie ziemistą głębię z nutami trawy, trzciny i turzycy. Kryły się w nim też mineralny aromat skały oraz coś mroczniejszego, brązowego, rozkładającego się.
Z następnym oddechem rzeka wydała z siebie dziecko. Dziewczynka wpłynęła do środka, zimna i zielonkawoniebieska.
Lily we śnie zmarszczyła brwi, jej oddech stał się niespokojny.
Białe włosy dziewczynki przylegały gładko do głowy i ramion. Miała na sobie sukienkę koloru brudnego szlamu, który zbiera się na brzegu rzeki. Ociekała wodą; krople kapały z włosów na płaszczyk, a z płaszczyka na podłogę. Lecz nie wsiąkały w nią.
W gardle Lily uwiązło przerażone skamlenie.
Kap, kap, kap… Woda nie miała kresu, będzie tak kapać przez całą wieczność, będzie kapać, dopóki nie wyschnie rzeka. Szybujące w powietrzu dziecko obróciło złowrogie spojrzenie na kobietę śpiącą w fotelu i powoli… powoli… uniosło zamglone ramię, aby wskazać ją palcem.
Lily zbudziła się przestraszona.
Dziecko rzeki wyparowało.
Przez moment przerażona wpatrywała się w miejsce, z którego zniknęło.
– Och! – krzyknęła bezgłośnie, bo głos uwiązł jej w gardle. – Och! Och!
Podniosła dłonie do twarzy, jakby próbowała się ukryć przed tym obrazem, lecz jednocześnie zerkała przez palce, czy dziewczynka na pewno znikła.
Tyle czasu, a to wcale nie stawało się łatwiejsze. Dziewczynka nadal się gniewała. Gdyby tylko została trochę dłużej, żeby Lily mogła z nią porozmawiać. Powiedzieć, że jest jej przykro. Powiedzieć, że zapłaciłaby każdą cenę, wszystko by oddała, wszystko zrobiła… żeby tylko… Lecz zanim Lily zdążyła odzyskać władzę w języku, dziewczynki już nie było.
Pochyliła się i z lękiem popatrzyła na podłogę w miejscu, gdzie unosiła się zjawa. Zobaczyła ciemne plamy, ledwo widoczne w gasnącym świetle. Podniosła się z fotela, podeszła i niechętnie wyciągnęła rękę, aby dotknąć palcami ciemności.
Podłoga była mokra.
Lily złożyła dłonie do modlitwy.
– Wyrwij mnie z bagna, abym nie zatonęła… wybaw mnie z wodnej głębiny… Niechaj mnie nurt wody nie porwie. Niech nie pochłonie mnie głębia, niech otchłań nie zamknie nade mną swej paszczy.
Szybko powtarzała słowa, dopóki znów nie zaczęła normalnie oddychać. Wtedy z trudem dźwignęła się na nogi.
– Amen – powiedziała.
Była niespokojna, ale nie tylko z powodu zjawy. Czyżby rzeka przybierała? Podeszła do okna. Ciemny blask płynął tak samo daleko jak wcześniej.
A więc to on. Rozejrzała się w ciemności na dworze, czy coś się nie porusza, wytężyła słuch na odgłosy jego kroków. Cisza.
A więc to również nie to.
W takim razie co się dzieje?
Odpowiedź padła wypowiedziana głosem tak podobnym do jej matki, że aż oniemiała zdumiona, dopóki nie zrozumiała, że to jej własny głos.
– Coś wisi w powietrzu.
Pan Armstrong w Bampton
Coś wisi w powietrzu, pomyśleli wszyscy.
Było to w przeddzień wydarzeń, które rozegrały się Pod Łabędziem w Radcot.
I co teraz?
Rankiem po nocy zimowego przesilenia stukot kopyt o bruk zapowiedział wjazd przybysza do miasteczka Bampton. Nieliczni mieszkańcy, którzy o tak wczesnej porze wyszli z domów, podnieśli głowy i zmarszczyli czoło. Co za głupiec wjeżdża galopem w wąskie uliczki miasteczka? Ich ciekawość wzrosła jeszcze bardziej, kiedy koń i jeździec pokazali się w polu widzenia. Zamiast bowiem zobaczyć jednego z miejscowych porywczych młodzików, ujrzeli nie tylko obcego przybysza, lecz w dodatku czarnoskórego. Na jego twarzy malowała się śmiertelna powaga, a obłoki pary, które wydychał w zimny poranek, nadawały jego obliczu СКАЧАТЬ